Pamięci Sary Brenner, Cerli Kleinman i jej syna Dawida.
SARA
Szukałam
długo i wytrwale. Od słowa do słowa, dokumentu do dokumentu, wspomnienia do
wspomnienia, od śladu do następnego śladu. To było jak układanie puzzli.
Dzisiaj miałam dodać brakujący element. On był ostatnim ogniwem historii, którą zbierałam przez
długie miesiące, przeglądając archiwa,
szukając we wspomnieniach, przyjeżdżając do miasteczka M., odczytując
inskrypcję na nagrobku, który okazał
najważniejszym „dokumentem”.
Wszystko
zaczęło się od listu, który dawno temu
znalazła moja babka. Niepokój towarzyszył mi przez cały ten czas. Był we mnie.
Nie chciał odejść. Dlaczego? Przecież ona, oni, nawet nie byli moimi
krewnymi. A jednak musiałam wiedzieć.
Nie rozumiałam dlaczego, ale czułam, że … muszę.
Był
jednym z tych ocalałych, którzy prawie przez całe życie milczeli. Jego
milczenie, nie było ucieczką przed bólem (tak „uciekała” jego żona Frieda). Po
prostu uważał, że skoro nie przeżył getta, obozu, to nie powinien opowiadać, że
jego głos pośród tak wielu głosów Holokaustu, nie ma znaczenia. Na spisanie
wspomnień namówili go córka i zięć. Napisał. Jako jedyny, mógł mi opowiedzieć o
niej coś więcej. O Sarze. Zdążyłam. Na szczęście zdążyłam.
Siedział
przede mną w swoim australijskim mieszkaniu. Granatowy sweterek, koszula z
kołnierzem. Staruszek. „Tyle przeżyć, tyle nieszczęścia, a taka pogodna twarz”
– pomyślałam.
Półuśmiech i radosne
ogniki w oczach.
Taki był. On, Mark.
Rok wcześniej
Z
okna pociągu zobaczyłam drogę. Wyglądała jak asfaltowy patchworkowy dywan.
Łatana nie wiadomo od kiedy i nie wiadomo ile razy. Nieregularne plamy w
różnych odcieniach, od szarości po
czerń.
Wysiadłam
z pociągu na stacji Żegiestów Zdrój. To tutaj zaczynał się pieszy szlak w
kierunku Pustej. Nigdy wcześniej nie szłam tym szlakiem. W pewnym momencie z głównej drogi skręcił w lewo, i zobaczyłam
w oddali duży, opuszczony budynek. To
musiało być tu. Wszystko na to
wskazywało. Przed budynkiem stała duża kamienna fontanna. Szłam dalej, patrząc
z zaciekawieniem. Oczami wyobraźni zobaczyłam
spacerujących po deptaku kuracjuszy. Starannie ubranych. Panowie w
kapeluszach, panie z przeciwsłonecznymi parasolkami w dłoni.
W ścianę budynku wmurowano tablicę, która informowała, że
projektantem domu zdrojowego był słynny krakowski architekt Adolf Szyszko –
Bohusz. Budynek wyglądał nieco upiornie, smutne było to jego opuszczenie wobec
dawnej świetności jaką musiał kiedyś przeżywać. Z drugiej strony…przyciągał…inspirował.
Miał w sobie jakąś tajemnicę, historię. Może nie było to do końca bezpieczne,
przecież ten budynek był w ruinie, ale postanowiłam wejść do środka. Korytarz
był brudny, pełen śmieci. Było tam
trochę starych sprzętów. Zobaczyłam schody i weszłam na piętro.
Pokoje. Tutaj kiedyś
musieli mieszkać kuracjusze. Zaglądnęłam do jednego z nich. Też pełen był
śmieci.
Wyjęłam
z plecaka kopertę, którą przekazała mi babka, która była kiedyś w tym
sanatorium i właśnie tu, w szufladzie szafki, znalazła list. Nigdy nie
wyjaśniła zagadki kim była kobieta do której był adresowany. Tuż przed śmiercią
dała mi list i powiedziała: może ty spróbujesz. Może komuś można przekazać ten
list? Komuś z rodziny. Koperta była pożółkła. Bałam się, że papier rozsypie mi
się w dłoni. Na kopercie ktoś pięknym przedwojennym charakterem pisma napisał:
Sara
Brenner
Gdzieś
tam w Mielcu
Nie miał jej adresu,
ale liczył na to, że list do niej trafi…Nadawca miał na imię Antoni. Ani
nazwiska, ani jego adresu na kopercie nie było.
Otworzyłam kopertę
delikatnie i przeczytałam list po raz kolejny. Tu, w tym miejscu gdzie został
odnaleziony. Pismo było wyraźne, piękne, każda litera postawiona z przedwojenną
starannością, nie było miejsca na bylejakość. Pomyślałam: jest w tym piśmie
szacunek do adresata.
Żegiestów,
15 sierpnia 1939 roku
Dzień
dobry Panno Saro,
Szalom
Pozwalam sobie napisać ten list do
Pani, z nadzieją, że człowiek, który otrzyma go na poczcie, będzie wiedział na
jakiej ulicy i pod którym numerem Pani zamieszkuje.
Wszak
mówiła Pani, że Mielec nie jest dużym miastem, żywię więc nadzieję, że list mój
Pani otrzyma.
Saro
droga, wyjechała Pani tak nagle, łamiąc moje serce i czyniąc myśli me
niespokojnymi. Pozostawiła mnie Pani w żalu, smutku i w tęsknocie. Cóż począć
mam bez Pani?
Kiedy
dobiegłem na kolejową stację, pociąg w kierunku Tarnowa już odjeżdżał.
Pokojowa
powiedziała mi, że z samego rana przyjechał po Panią tatuś, że spakowała się
Pani szybko i opuściliście sanatorium. Czy co bardzo złego się stało w Pani
rodzinie może? Mam nadzieję, że jednak nie. Myślę o tem i myślę, w smutku się
pogrążam, bardzo czuję się osamotniony i przeważa u mnie postawa pesymistyczna.
Wspominam
spacery nasze długie nad Popradem. I rozmowy nasze. O takiej kobiecie jak Pani
marzyłem zawsze. Piękność i rozum, Panno Saro.
Czy
ja jeszcze kiedy Panią spotkam, czy już nie?
Tak
bardzo jestem ciekaw co u Pani?
Czy
bardzo Pani zaniepokojona wieściami o możliwej wojnie?
Czy
może to było przyczyną tego nagłego wyjazdu?
A
może to moja osoba? Może czem Panią obraziłem?
A
może do tatusia Pani dotarło, że spacerujemy razem, że Pani z gojem spaceruje?
Proszę
odpisz Panno Saro, bom bardzo niespokojny.
Proszę
uniżenie.
Antoni
Uśmiechnęłam się. List
zakochanego. Zrozpaczonego. Pełen miłości, szacunku. Szarmancki.
Nikt już dzisiaj takich
listów nie pisze. Dzisiaj w ogóle nikt nie pisze listów. Listonosze w Mielcu
nie muszą szukać żadnej panny Sary. Listy nie przychodzą. No i nie ma już
panien Sar – pomyślałam ze smutkiem.
Odeszły. Nikt nie
napisze już listu do żadnej Sary, Racheli, Ryfki z Mielca.
Ten list nie dotarł do
Sary. Dlaczego nie został wysłany? Czy to przez wojnę, która wybuchła?
Sara Brenner. Kim była?
Mark
Verstandig popatrzył na mnie z uwagą. Przypatrywał się mojej twarzy badawczo. Czego
w niej szukał? Jakiej prawdy? Czy chciał odczytać moje intencje, a może szukał
semickich rysów, niedowierzając, że Polka mogła się wybrać w tak daleką
podróż, szukając odpowiedzi na pytania,
które dotyczyły Żydówki z galicyjskiego sztetl.
Głośno przełknął ślinę
i powiedział:
- Chce pani zatem
czegoś ode mnie się dowiedzieć – mówił doskonałą polszczyzną.
Otworzyłam usta, miałam
gotowe pytanie, ale on mówił dalej.
- Ja urodziłem się w
1912 roku, kiedy wybuchła wojna byłem młodym mężczyzną. Można to tak powiedzieć, że
w stosunku do wielu, byłem uprzywilejowany, bo pochodziłem z bogatej rodziny.
Tylko czy można tak powiedzieć o Żydzie w czasie wojny? Czy pieniądze stanowiły
rzeczywiście przywilej? Wie pani… czasem prowadziły do zguby. Zawsze mógł
znaleźć się jakiś chętny na nie – zamyślił się, spojrzał najpierw na ogród za
oknem, a potem na stojące na komodzie zdjęcie swojej żony – Zresztą widzi pani,
przecież mnie i Friedę właśnie to one prawie zaprowadziły do grobu.
- Była pani w Mielcu, tak? – uśmiechnął się.
Czyżby wspomnienie rodzinnego miasta wywołało ten uśmiech? - Była tam niedawno
moja córka. Nic nie zostało z żydowskiego miasta. Tak mi powiedziała. A było
Żydów przed wojną w Mielcu sporo, sztetl. Połowa mieszkańców miasteczka to byli
Żydzi. Prawie pięć tysięcy.
- Czytała pani Singera?
– zapytał nie czekając na odpowiedź, zdążyłam jedynie skinąć twierdząco głową –
To wie pani o czym mówię. Prawie wszystkie domy przy Rynku zamieszkiwali Żydzi.
Nasz dom też znajdował się w Rynku. Stoi do dzisiaj. To był pierwszy w Mielcu
dom z kanalizacją. Synagoga… była piękna. Z dwiema wieżami w mauretańskim
stylu. My Żydzi, byliśmy z niej dumni. W środku znajdowały się malowidła, które
namalował Izaak Fenichel, miejscowy artysta. To były sceny biblijne. Wielkie,
piękne zwierzęta. Chodziło się do synagogi trochę jak do kina. Pierwsze tak
wyraziste obrazy przedstawiające zwierzęta, jakie zapamiętałem. Fenichel
mieszkał nieopodal synagogi, w małym domku. Też podobno do dzisiaj stoi, jak i
nasz. Pewnie pani nie wie, bo i skąd, ale miał syna. Miał na imię Abraham,
Abba. Przeżył wojnę. Był po wojnie znanym artystą. Przyjacielem Chagalla. Tylko
kto dzisiaj w Mielcu o tym pamięta? Nie wiem czy ktoś taki jest… - znowu się
zamyślił.
Nie przerywałam mu,
czułam, że potrzebuje tej opowieści, pozwoliłam więc by się toczyła. - - Przed synagogą graliśmy w piłkę. Niejedna
szyba poleciała – I znowu uśmiech pojawił się na jego twarzy. Pomyślałam, że
jest w tym uśmiechu charakterystyczny rys nostalgii. Taki jaki pojawia się
tylko wtedy, kiedy wspomina się dzieciństwo. Było jednak w tym coś więcej -
przecież on wspominał nie tylko dzieciństwo, on wspominał świat, którego już
nie ma, który zniknął bezpowrotnie. Z jego zwyczajami, rytuałami, ubraniami,
modlitwami, budynkami.
– Moja matka nie raz musiała pokrywać koszty
tych naszych nieudolnych piłkarskich prób. Wycieczki nad rzekę… ogromnie je
lubiliśmy. W Mielcu płynie Wisłoka. Prawie jak Wisła, ale tylko z nazwy. Był tam też oczywiście kościół, ale nam
Żydom, nie wolno było na niego patrzeć. I tak patrzyliśmy, z ciekawości. Tak
jak goje patrzyli na naszą szul. Wie pani, żydowskie dzieci nie bardzo miały
dzieciństwo. Nauka zaczynała się już wieku 5 lat w chederze, szkole żydowskiej.
A przecież była też szkoła publiczna, polska. Po ukończeniu chederu można było
uczyć się w jesziwie. Dużo było biedy w tym naszym sztetl. Jak wszędzie w
Galicji. Ja miałem szczęście, urodziłem się w bogatej rodzinie. Mogłem skończyć
studia. Moja matka wymarzyła sobie, że zostanę rabinem. Któregoś dnia
powiedziałem jednak, że nie będę już chodził do jesziwy i poszedłem do
gimnazjum. Mój ojciec był przed wojną przewodniczącym kahału. Wie Pani co to
kahał? – I znowu nie poczekał na odpowiedź – Gmina żydowska. Miał w związku z
tym dużo obowiązków. To był taki dobry czas. Dobry, chociaż jak to przed wojną
w Polsce, nie wszyscy nas kochali. Żydów znaczy. Mieliśmy w domu taką specjalną
kuchnię, w której gotowało się wyłącznie na żydowskie święta. A ja? Wyglądałem
jak typowy chasydzki chłopiec. Kiedy po wielu latach, tu w Melbourne, zobaczyłem
chłopców z węgierskiej chasydzkiej wspólnoty Satmar, pomyślałem: wyglądają jak
ja w dzieciństwie. Czarne spodnie, czarne skarpety i biała koszula. W lecie
nosiłem czarny kapelusz. Kiedy byłem już w jesziwie, nigdy nie wychodziłem z domu bez długiego
czarnego płaszcza.
Zamyśliłam
się. Gdzieś w tych jego wspomnieniach musiała być Sara. Sara, której tak długo
szukałam.
Nie miałam
doświadczenia w takich sprawach. Nigdy nie szukałam przodków, nie budowałam
drzewa genealogicznego. Musiałam poprosić o pomoc. Ktoś doświadczony w temacie
podpowiedział, abym dowiedziała się czy zachował się w Mielcu Spis Judenratu. Zachował
się. W Spisie znalazłam dwie Sary Brenner. Jedna z nich mieszkała na ulicy Kościuszki. Tylko co dalej? Nie bardzo
wiedziałam. Znowu przyszli z pomocą bardziej doświadczeni. Podpowiedzieli na
jakich stronach w sieci szukać informacji. Znalazłam Sarę Brenner z Mielca. Miała kilkoro
sióstr i braci. Były też informacje o rodzicach. Skąpe informacje. Niejasna
data urodzenia, niejasna data śmierci. Ktoś kto uzupełniał ten wpis również
miał niewiele informacji. Znowu utknęłam, chociaż dane zawarte we wpisie dawały nadzieję, że to
może być „moja” Sara. Pod tym samym adresem
przy ulicy Kościuszki mieszkały osoby, których nazwiska wcześniej
znalazłam w sieci.
Postanowiłam, że pojadę do Mielca, spróbuję znaleźć jakiś
ślad, porozmawiam z lokalnymi badaczami tematu. Nikt tam jednak nie słyszał o
Sarze Brenner. Dowiedziałam się tylko, że Leiber Brenner był synem właściciela
cegielni. Pomyślałam, że skoro już jestem, obejrzę to co pozostało w Mielcu po
Żydach. Może na jakiś ślad przy okazji natrafię? Cmentarz przy ulicy Jadernych
nie przyniósł żadnych odpowiedzi w kwestii mojego śledztwa, masowe groby przy
ulicy Wspólnej również. Na cmentarz przy ulicy Traugutta dotarłam kiedy
zachodziło słońce. Przyglądałam się nagrobnym płytom. Było ich cztery. Napisy
na dwóch były bardzo nieczytelne. To była dziwna chwila. Nagle zaczął śpiewać
jakiś osamotniony ptak. Stanęłam nad jedną z płyt. Pierwsze nazwisko
nieczytelne… drugie napisane mniejszymi literami…Oniemiałam odczytując „ i siostra Sara Brenner”. Przed
tym napisem było jeszcze jedno nazwisko. Nie potrafiłam jednak go odczytać.
Zrobiłam zdjęcie nagrobka. Wyjechałam z Mielca.
Niełatwe było odszyfrowanie
drugiego nazwiska. Napis był bardzo nieczytelny. Perla… Cerla… takie było imię.
Długie nazwisko. Przypomniałam sobie jednak, że przecież w portalu, w którym
znalazłam nazwisko Sary, były nazwiska jej sióstr. Sprawdziłam.
Cerla Kleinman. Tak.
Pasowało.
Potem to było już
trochę jak po nitce do kłębka. W jednej z książek dotyczącej mieleckich Żydów,
znalazłam historię morderstwa Pani Kleinman. Czy chodziło o Cerlę? Nie
wiedziałam. Autor powoływał się na wspomnienia Marka Verstandiga. Zamówiłam
książkę Marka. Nie było w niej słowa o Sarze, ale była Pani Kleinman, córka
Brennera. To już było coś.
Czy Mark znał też Sarę?
Właśnie miałam się
dowiedzieć.
- Pyta pani o Sarę Brenner…
Tak, ukrywała się
razem z nami. Dlaczego zapomniałem o niej pisząc książkę? Trudna odpowiedź. Bo
jak wytłumaczyć, że zapomniało się o jednej z osób? Nie wiem. Może jakiś
psycholog czy psychiatra znalazłby odpowiedź na to pytanie. Po pierwszej
rozmowie telefonicznej z panią,
przeglądnąłem stare dokumenty. Przecież wspominałem o Pani Brenner w
paryskim protokole. Ukrywała się razem z nami.
Czy znałem ją zanim nasze losy skrzyżowały się w
chrząstowskiej kryjówce? Znałem. To było małe miasto.
Słabo jednak.
Właściwie to tylko z widzenia. No i z plotek. Tak, bo ludzie zawsze znajdą
sobie jakiś powód do obgadywania.
Ona była ode mnie
znacznie starsza. Jak wyglądała? Pyta pani jakby o dwie różne osoby.
Sara sprzed wojny i
Sara w czasie wojny. To była piękna dziewczyna, potem wciąż piękna kobieta. Do
czasu. Wojna ma to do siebie, że nie wyróżnia nikogo. Są tacy, którzy wydają
się nietykalni, ale w czasie wojny wcale nimi nie są. Bogaci i piękni… jakby to
miało ich umieszczać pod jakimś ochronnym parasolem. Wtedy byliśmy wszyscy
równi. Ten sam wyrok śmierci wydany na wszystkich. Na bogatego Verstandiga i
biednego szewca z Sandomierskiej. Może tylko pieniądze stwarzały
Verstandigowi większe możliwości w kwestii ukrywania się,
ale i też mogły doprowadzić do zguby. Pani chce żebym dalej opowiadał o Sarze.
Wysoka, ciemnowłosa, duże oczy. Miała taki subtelny i ledwie dostrzegalny
uśmiech. Tak ją zapamiętałem. Plotki. Tak, słyszałem plotki. Zakochała się jako
nastoletnia dziewczyna w jakimś biednym chłopaku ze sztetla. Małżeństwo nie
wchodziło w grę. Rodzice zaprotestowali, a ona pogrążyła się w rozpaczy. Nigdy
nie wyszła za mąż. Każdy sziduch odrzucała. Wie pani co to jest „sziduch”?
Swatanie.
Zapadła na zdrowiu. Tego lata, przed
wybuchem wojny też pojawiły się plotki. Była w sanatorium. Stary Brenner
miał pieniądze. Było go stać. Doszły go słuchy, że chodzi na spacery
z jakimś gojem. Podobno często. Że się ku sobie mają. Pojechał po nią i zabrał
ją stamtąd. Tak to było w żydowskich rodzinach panienko. Miłość… towar
deficytowy. Co innego się liczyło. Posagi, koneksje.
Teraz już wiedziałam z całą pewnością, że Sara z którą ukrywał się Mark, to
ta sama Sara o której pisał w swoim liście Antoni.
- Jej siostra była kilka lat starsza –
kontynuował Mark - Wyszła dobrze za mąż, za kupca Dona Kleinmana.
Zginął w Płaszowie. Wspominałem, tuż przed wybuchem wojny stary Brenner
przywiózł Sarę z sanatorium. Była znowu nieszczęśliwa, tylko jeszcze bardziej.
Bo to nieprawda, że to co cię nie zabije, to cię wzmocni. Kiedy po raz
kolejny cierpi się z miłości, boli
jeszcze dotkliwiej. Wyrywa serce. Tak, Sara miała wyrwane serce. Bez wątpienia. Tak mówili ludzie w Mielcu. Potem
tam w tej kryjówce niespecjalnie dbała o życie. Nie walczyła. Jeszcze przed
deportacją Żydów z Mielca dowiedziała się, że ten jej Antoni zginął podczas
jakiegoś bombardowania. Nie było w niej woli przeżycia. To Cerla ją błagała… wciąż jej powtarzała: ja
nie mam już tu nikogo, nikogo. Jesteście tylko Dawid i ty.
Pomyślałam: każdy
przeżywał lub przeżyje utratę bliskiej osoby, ale to jest w ogóle
nieporównywalne z sytuacją kiedy traci się całą rodzinę, całe dotychczasowe
życie. Jak to w ogóle objąć myślami?
Mark kontynuował:
- Wtedy przed wojną, nie miała zbyt wiele
czasu na przeżywanie tego swojego nieszczęścia. Wojna była przecież tuż za
rogiem. W krótkim czasie po wkroczeniu Niemców do Mielca została przez nich
podpalona synagoga. Zna pani tę historię? To było tuż przed Rosz – Haszana,
żydowskim Nowym Rokiem.
Żydzi się do niego
przygotowywali. Myli się w mykwie, kobiety przyszły do rytualnej rzeźni.
Zaraz, proszę poczekać
– powiedział.
Podszedł do regału z
książkami, wyjął grubą księgę.
- To jest Mielecka
Księga Pamięci, proszę posłuchać. Zaczął czytać. Głos mu drżał. Kilkakrotnie go
zawieszał.
„ Jak pamiętam zapadł
zmierzch, kiedy moja rodzina i ja zamknęliśmy dom, przemknęliśmy się przez
podwórko i wspięliśmy się na strych sąsiadki, aby poczekać na nieznane
wydarzenia. Miasto było niewiarygodnie ciche, mogliśmy słyszeć każdy krok
żołnierzy. Nagle posłyszeliśmy grad z serii karabinów maszynowych i obawialiśmy
się najgorszego. Po krótkiej przerwie poczuliśmy dym i zrozumieliśmy, że
niedaleko nas pali się ogień. Wraz z nadejściem nocy ogień się wzmógł. Nadając
nocnemu niebu niesamowitą jasność i przykrywając nas dymem. Od sąsiadów
dowiedzieliśmy się, ze pali się łaźnia, rzeźnia i kilka okolicznych budynków,
wszystko zostało podpalone. Nasza duża shul (synagoga) również stanęła w ogniu.
Wkrótce potem usłyszeliśmy pukanie do bramy naszego podwórka. Stłumionym głosem
ktoś zawołał do nas: „Otwórzcie, otwórzcie, wpuście mnie – tu jest rabin
Mendel”. Szybko opuściliśmy drabinę i wpuściliśmy go do środka. Rabinowi
towarzyszył jeden z asystentów, przebrany był za kobietę, w białym szalu
okrywającym brodatą twarz. Powiedział nam o tragedii, która miała miejsce – że
wszyscy w rzeźni i w łaźni zostali zgormadzeni na podwórku i po kilku godzinach
popędzeni do ciasnej rzeźni. Następnie Niemcy skierowali karabiny maszynowe na
ofiary. Niemcy polali naftą to co przed chwilą było żywymi ludźmi i podłożyli
ogień.
Ogień palił się do
godzin porannych, a my pozostaliśmy w naszej kryjówce. Szacowano, że 40 lub
więcej osób zginęło tego dnia. Trudno jest ustalić dokładną liczbę, ponieważ
wielu z nich było spoza miasta”.1
Kiedy skończył, długo
milczał. W jego oczach pojawiły się łzy.
- Trudno opisać co czuliśmy. Zaczęliśmy
naprawdę bardzo się bać. Do 1942 roku jednak jakoś żyliśmy. Tuż przed
deportacją, dostaliśmy wiadomość co ma się stać. Zdążyliśmy uciec do Połańca.
Tak samo było z córkami Brennera. Cerla była z synem. Miał 12 lat kiedy to się
stało – powiedział po chwili dłuższego milczenia - Od kryjówki do kryjówki. Jak
zaszczute zwierzęta. Przyzwyczajanie się do nowego. Piwnicy. Jamy pod kuchenną
podłogą. Do wiecznej ciemności, bo nawet te krótkie minuty kiedy można było
wyjść na zewnątrz, to była przecież noc. Odór niemytych ciał… nie czuje się go
już po jakimś czasie. Tęskni się do najprostszych rzeczy. Tych, które ma pani
na co dzień, a pewnie nie dostrzega, do haustu świeżego powietrza, śpiewu
ptaków o poranku, zapachu trawy, do tego by usiąść przy stole i razem z bliską
osobą zjeść śniadanie, aby się już nie bać, by nie czuć tego nieustannego
niepokoju, by myśleć o życiu, a nie o śmierci.
Bo przecież wola przetrwania była u nas ogromna, ale nad nami cały czas
rozciągała się śmierć. Była nad nami i była wciąż gdzieś obok. W czasie pokoju
każda śmierć znajomej osoby jest ciosem, jest zadawaniem sobie pytań. W czasie
wojny tak jest tak tylko na początku. Potem ze zdumieniem wykreśla się z
rejestru znajomych, przyjaciół kolejną osobę. Ze smutkiem ale i z pewnym
rodzajem przyzwyczajenia. To się staje codziennym rytuałem. Rutyna. Zmieniają się tylko okoliczności.
Bełżec, Majdanek, rozstrzelany na ulicy, rozstrzelany w getcie, umarł z głodu,
zadencjunowany, zmarł z przepracowania i
głodu w obozie pracy. Dziecko, starzec, kobieta, mężczyzna. Wszyscy. Już tak
nie przygnębia widok wychudzonego żebrzącego dziecka. Przyzwyczajasz się.
Straszne, prawda? U Korczaka w Chrząstowie, u którego skryliśmy się wspólnie z
Cerlą i Sarą, głodowaliśmy. Trafiliśmy tam z kryjówki u Markowskich. Korczak
miał gospodarstwo w pewnym oddaleniu od wsi, więc teoretycznie było
bezpieczniej. Zabrakło naprawdę niewiele
czasu abyśmy wszyscy się uratowali.
Były tam z nami
jeszcze dwie moje kuzynki: Mindel i Lea, córki mojej ciotki Debory Ostro.
Ciotka też się z nami ukrywała, ale zmarła śmiercią naturalną. Pochowaliśmy ją
w ogrodzie. Cerla była skoligacona z rodziną Ostro, jeden z jej braci był mężem
jednej z moich kuzynek. Nasza kryjówka znajdowała się w dużym kamiennym
budynku, w którym trzymano świnie i krowy. To była bardzo sprytnie urządzona
kryjówka, a Korczak był samowystarczalnym rolnikiem, posiadał sporo mąki, więc
nikt nie podejrzewał go o ukrywanie Żydów i zarabianie na tym.
Wie Pani ile nam
zabrakło? A właściwie nie nam, bo przecież ja i Frieda przeżyliśmy. Im: Cerli,
Sarze, Mindel, Lei i Dawidowi? Dwa miesiące. Za dwa miesiące od tej strasznej
nocy wkroczyła do Mielca Armia Czerwona.
One były jeszcze
takie młode. Lea miała córeczkę Lanę.
Wychowywała ją polska rodzina. Po wojnie musieliśmy złożyć wniosek w sądzie, bo
Polacy nie chcieli oddać Lany. Mąż Lei
przeżył dzięki Liście Schindlera.
Wyjechał po wojnie wraz z córką do Ameryki.
Dawid…. Bardzo był
cichy, wystraszony. Z nami mało rozmawiał.
Kurczowo trwał przy matce. Nawet w nocy kiedy wychodziliśmy na chwilę by
zaczerpnąć trochę powietrza, nie oddalał się od niej na krok. Pewnie zginął
trzymając ją za rękę. Nie wiem, nie widziałem. Słyszałem tylko strzały. Ich
śmierć potwierdził następnego dnia Marcin Walas. To był człowiek, który nam
pomagał.
Co musiał czuć ten
chłopiec kiedy szedł prowadzony przez partyzantów z bronią w ręku? Czy mógł to
jakoś pojąć? A może mógł? Może matka tłumaczyła mu, że musi się wystrzegać nie
tylko Niemców? Niestety.
To była naprawdę dobra
kryjówka, ale my byliśmy już tak bardzo zmęczeni. Drugi rok ukrywania się,
przenoszenia się z miejsca na miejsce. W ciągłym strachu. Wie pani, mało ze
sobą rozmawialiśmy… apatia, brak sił. Zresztą co zwykle jest tematem do rozmów
między ludźmi? Myślała pani kiedyś o tym? Codzienność, wspomnienia, wrażenia,
przeczytane książki, wysłuchana muzyka. A my? Codzienności nie mieliśmy,
książek też nie, muzyki tym bardziej. Wspomnienia? Każde wspomnienie dni sprzed
wojny bolało. Nie wspominaliśmy więc. Sara i Cerla były wyjątkowo ciche,
chociaż ja przecież Cerlę sprzed wojny pamiętałem jako głośną i rozgadaną. W
końcu była kupcową. Teraz głównie milczała.
Nie mieliśmy sił na to
by podnosić się na duchu, nie wystarczało wyobraźni by sięgać do „ dawniej” ale
przede wszystkim do „potem”. Nie wiedzieliśmy czy jest przed nami jakaś
przyszłość. Bardzo trudno żyje się bez wizji przyszłości, bez marzeń.
Dawid od czasu do
czasu zadawał pytania. O świat na zewnątrz, o religię. Jak wytłumaczyć dziecku, że świat na zewnątrz
jest nie dla niego? Że ktoś zdecydował, że
ma umrzeć tylko dlatego, że jest Żydem? Jak mówić dziecku o Bogu, kiedy
wydawało się nam, że Bóg o nas wszystkich zapomniał i zostawił na pastwę losu.
Pamiętam jak Cerla
dzieliła chleb pomiędzy siebie, Dawida, a Sarę. Sobie zostawiała zawsze
najmniejszy kawałek. Dawid jadł, i zaraz potem mówił:
- Mamo jestem głodny.
Miała w dłoni swój
kawałek, nigdy nie zjadała go od razu. Obracała go w palcach, przyglądała mu
się. Czekała aż Dawid zje. Scenariusz się powtarzał, Dawid mówił: Mamo jestem
głodny. Odrywała wtedy kawałeczek ze swojego chleba i dawała synkowi.
Obiecywała mu, że jak
tylko będą wolni, naje się do syta. Opowiadała, że będzie siedział w ich kuchni
przy Szerokiej i będzie jadł i jadł.
Tamta noc była ciepła.
Koniec maja. 31 maja. Pachniało latem. Pomyślałem nawet: tak pachnie wolność.
Korczak przyszedł do
nas i powiedział, że pod domem są partyzanci i chcą abyśmy wyszli. Powiedział:
weźcie pieniądze, chyba chcą pieniędzy.
Pachniało ziemią,
światem… wolnością, a ja pomyślałem: kto wie, może to właśnie dzisiaj przyjdzie
nam zginąć?
Wie Pani, ja chciałem
wcześniej dostać się do partyzantki. Chciałem walczyć, ale nie przyjmowano Żydów. Moim kolegą z gimnazjum
był Władysław Jasiński „Jędruś”, słynny
w tamtych stronach dowódca Armii
Krajowej. Na własną rękę wystawił mi dokument, z którego wynikało, że jestem
partyzantem i że zostałem awansowany do stopnia podchorążego. Tak jak polecił
nam Korczak, wyszliśmy z kryjówki. Byliśmy przerażeni. Dawid dosłownie trząsł
się na widok uzbrojonych mężczyzn.
W oborze i na zewnątrz
było łącznie kilkunastu mężczyzn.
Zabrali nas do domu,
gdzie przy stole siedział ich dowódca w asyście dwóch partyzantów.
Mieli broń. Zaczęli od
przeszukiwania kobiet. Szukali wartościowych rzeczy.
Patrzyłem na Sarę,
Cerlę, Mindel i Leę. Ich reakcje były bardzo różne.
Sara sprawiała
wrażenie zupełnie obojętnej. Patrzyła na nich z mieszanką drwiącego uśmiechu,
pogardy i wyższości. Jakby chciała powiedzieć: nic gorszego nie jesteście już w
stanie mi zrobić. Straciłam wszystko, a wy jesteście zwykłymi bandytami.
Była zrezygnowana.
Straciła kolejną miłość, straciła rodziców, siostry, życie bez miłości chyba
nie miało dla niej żadnej wartości.
Cerla? Stała dumna i
wyprostowana, nie było na jej twarzy ani cienia strachu. Myślę, że w ten sposób chciała dodać odwagi synkowi.
Mindla i Lea były
mocno wystraszone. Nie potrafiły tego ukryć. Lei płynęły po policzkach łzy.
Może myślała o swojej córeczce, o Lanie?
Moja żona Frieda
podobnie jak Cerla nie okazała strachu.
Ze mną obeszli się
bardzo brutalnie.
Wybebeszyli portfel,
zabrali pieniądze, ściągnęli mi z dłoni obrączkę i sygnet.
Dokładnie przyglądali
się mojej karcie wystawionej przez Jasińskiego. Potem wyszli się skonsultować,
po czym wrócili i polecili wrócić nam do kryjówki.
Byliśmy w ogromnym
szoku. Wszyscy.
Niestety po chwili
wrócili i kazali nam wyjść i towarzyszyć ich oddziałowi. Powiedzieli, że
będziemy pod ich opieką, ale nie uwierzyliśmy im.
Tej nocy pięknie
świecił księżyc. Doszliśmy do lasu i Frieda zaczęła krzyczeć, że chcą nas
zastrzelić.
Było ich jedenastu,
dziewięciu szło z przodu i prowadziło kobiety i dziecko, my i dwóch pozostałych
szliśmy daleko w tyle. Patrzyłem na sylwetki kobiet i Dawida przed nami i
pomyślałem, że chyba widzę ich ostatni raz.
Nie traciłem jednak
nadziei, że uda się nam uratować, mnie i Friedzie. Szeptem, w języku jidysz
powiedziałem żonie, że uciekniemy. Pod podszewką portfela miałem schowany dwudziestodolarowy
banknot, poinformowałem Friedę, że spróbuję dać partyzantowi łapówkę.
Plan miałem taki, że
kiedy mężczyzna zdejmie palec ze spustu, wskoczymy do kanału pełnego wody i
jakoś się ukryjemy.
Tak też się stało.
Wskoczyłem do kanału.
Dopiero później
dowiedziałem się jakim bohaterstwem wykazała się moja żona i że właściwie to
jej zawdzięczam życie.
Kiedy siedziałem w
kanale, usłyszałem strzały. Wtedy wiedziałem już na pewno, że moich kuzynek
oraz sióstr Brenner i Dawida, nigdy więcej już nie zobaczę. W lesie było dość
cicho, jak to w nocy. Kiedy rozległy się strzały…nigdy tego nie zapomnę,
trzepot ptasich skrzydeł, całe chmary przerażonych ptaków musiały wyfrunąć z
konarów. Przeraźliwy pisk, prawie jak wrzask, krzyk przerażenia, a może wołania
o pomoc. To mi się śni do dzisiaj.
Tak proszę pani
zakończyło się życie Sary, której historię chciała pani poznać.
Kolejna osoba na
liście ofiar Holokaustu. Cyferka. A przecież miała imię i nazwisko i swoje
życie, marzenia. Kochała, choć tak nieszczęśliwie. Zginęła nie z rąk Niemców, a
polskich partyzantów. Tak niewiele czasu zabrakło, aby przeżyła. Potworne,
prawda? Dobrze, że chce pani pamiętać i opowiadać o niej. Ja zapomniałem, czego
zrozumieć nie mogę, i wybaczyć sobie nie mogę. Dzięki pani pamięć się
otworzyła, ale sama pani widzi, że wiele o niej opowiedzieć nie mogę. Nie
znałem jej dobrze. Taki czas, czas ukrywania się, te okoliczności, nie sprzyjał
temu by poznać kogoś lepiej.
Zadałam pytanie, które
zawsze pojawiało się w głowie, kiedy w
jakimś lesie, szłam leśną ścieżką do zbiorowej mogiły. Szłam czując zapachy
lasu i myślałam: co czuli prowadzeni na śmierć? Czuli te zapachy? Była w nich
rozpacz, że to po raz ostatni?
- Pyta pani o coś na
co ja odpowiedzieć nie potrafię – odpowiedział Mark – ja tak nie czułem, ja w
tamtym momencie dostałem przypływu sił. Mocno wierzyłem, że uda mi się uratować
i uratuję żonę.
My byliśmy w lepszej
sytuacji, nas pilnowała tylko ta dwójka. Nie wiem co można czuć…. Mogę tylko
przypuszczać. Przeraźliwy strach? Bunt….? Może u jednych wszystko w środku
krzyczy, a inni może są spokojni, pogodzeni. Może nawet czują ulgę, bo kończy
się ten nieustanny strach na który nie mają już siły. Nie wiem. Nam się udało.
Kiedy ja wskoczyłem do
kanału, Frieda została na brzegu, ale tego nie widziałem. To znam już tylko z
jej opowieści.
Bardzo długo stałem w
wodzie. O Friedę się nie martwiłem, bo
wiedziałem, że miała dużo czasu by wskoczyć do kanału. Po jakimś czasie wyszedłem i zawołałem ją, ale nigdzie jej nie było. Po
północy wróciłem do gospodarstwa Korczaka, który był w wyraźnym szoku, że widzi mnie żywego. Powiedział mi, że Frieda
jest ranna i że ukrył ją w drugiej kryjówce w stodole. Okazało się, że moja
żona rzuciła się na jednego z napastników, ponieważ chciał strzelać. Miała zamiar odebrać mu broń. Wyobraża sobie pani co to za odważna kobieta
była? – Mark uśmiechnął się i spojrzał na zdjęcie żony - Walił ją po głowie
kolbą karabinu, której ona nie chciała puścić. W końcu upadła na ziemię i wtedy
strzelił do niej z bliskiej odległości.
Potem dowiedzieliśmy
się, że ciężko ranna Mindel przeżyła, o czym partyzanci nie wiedzieli.
Skierowała się w przeciwnym kierunku, do Chorzelowa i dotarła do obozu pracy
przy zakładach lotniczych. Tam została zastrzelona.
Moja żona zaś przeżyła
dzięki pomocy adwokata Antoniego Droby, który sprowadził doktora Tadeusza
Kasprowicza.
I to już cała historia tamtej nocy.
Oczy Marka już nie były takie radosne jak na początku rozmowy.
Byłam mu wdzięczna, że
chciał ze mną rozmawiać i wrócić do tych bolesnych wspomnień.
Popatrzył na mnie i
powiedział:
- Jestem zmęczony,
droga pani, pora się pożegnać. Kiedy o tym opowiadam, sam sobie dziwię się, że
to przeżyłem, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Na koniec powiem pani, że mam kontakt do wnuka
jednego z braci Sary i Cerli. Trzech Brennerów wyjechało przed wojną do Ameryki.
Może będzie chciała pani z nim porozmawiać?
Chciałam. To była ta osoba, której
mogłam przekazać list Antoniego. To była ta osoba, dzięki której pamięć o
Sarze, Cerli i Dawidzie mogła przechodzić z pokolenia na pokolenie. Wiedziałam,
że ja będę tę historię opowiadać dalej, ale ja nie miałam przodków o nazwisku
Brenner. Wiedziałam, że ja już swoją misję wypełniłam – odpowiedziałam na to
wołanie, które słyszałam od momentu kiedy przeczytałam list, dopowiedziałam
historię Sary, wypełniłam pustkę. Teraz był czas na innych.
1
Sztetl Mielec i Tragedia Rosz Haszana, Mielitzer Yizkor Book, Mielecka Księga
Pamięci. Wspominam Mielec. Zagłada społeczności żydowskiej.
Pisząc opowiadanie korzystałam z :
Korzystałam z książki Andrzeja Krempy
Zagłada Żydów Mieleckich, Mielec 2013, wydanej przez Muzeum Regionalne w
Mielcu, wspomnień Marka Verstandiga I rest my case, wydanie trzecie,
wydanej w 2002 roku przez Northwestern University Press, Spisu
mieleckiego Judenratu z 1940 roku znajdującego się w Archiwum Państwowym w
Rzeszowie, oraz protokołu z paryskiego
przesłuchania Marka.
Żródła:
AIPN w Rzeszowie, Sąd Wojewódzki w Rzeszowie, sygn. IPN Raz 358/137, Sentencja wyroku Sądu Wojewódzkiego w Rzeszowie z dnia 8 maja 1953 roku, k. 153-155.
Krempa A., Zagłada Żydów mieleckich, Mielec 2013, s. 92-95, 208-210.
Opowiadanie częściowo jest fikcją, jego narratorka jest postacią fikcyjną, nigdy więc nie miało miejsce takie spotkanie z M. Verstandigiem jak to opisane w opowiadaniu. Sara Brenner najpewniej nigdy nie była w sanatorium w Żegiestowie i nie spotkała Antoniego. Wydarzenia dot. ukrywania się u Szymona Korczaka Marka Verstandiga, Friedy Verstandig, Debory Ostro, Lei Haar, Mindel Leiman, Cerli Kleinman i jej syna Dawida oraz siostry Sary Brenner, są prawdziwe. Noc 31 maja 1944 r wyglądała dokładnie tak jak to opisałam, bo tak wspominał ją Mark Verstandig, który wraz z żoną Friedą napad ten przeżył.
iskabelamalecka@gmail.com