Archiwum bloga

środa, 30 czerwca 2021

Pamiętnik Józefy Luboch


Deportacja Żydów mieleckich, zdjęcie pochodzi ze zbiorów Muzeum Fotografii Jadernówka.



 Józefa Luboch była służącą doktora  Józefa Finka, przewodniczącego mieleckiego Judenratu i jego żony Netti.

Po wojnie jej relację w formie pamiętnika spisała  dla Żydowskiego Instytutu Historycznego Berta Lichtig.



Nie są znane powojenne losy Józefy. Niewiele też o niej wiadomo. Z uwagi na fakt, że w pamiętniku wspomina o pójściu po akt metrykalny do Jaślan, wydaje mi się, że pochodziła z tamtych stron. Wiele wskazuje na Czajkową, bo w internecie znalazłam  podpis Józefy Lubochówny jako uczennicy szkoły w Czajkowej.

W czasie wojny urodziła córkę Wandę (najprawdpodobniej w 1942 roku).

Być może po wojnie mieszkała w Krakowie, gdyż jej relacja została spisana właśnie tam.

Jeśli ktokolwiek wiedziałby coś o losach Józefy (mój list do proboszcza jaślańskiej parafii  z prośbą o przeglądniecie ksiąg parafialnych pozostał bez odpowiedzi), będę wdzięczna.

Józefa była dzielną kobietą, z narażeniem życia pomagała swoim chlebodawcom.

Relacje Józi spisała mielczanka Berta Lichtig z domu Korzennik, przed wojną mieszkająca w Kutnie. Nauczycielka.

Fragment pamiętnika:


Piorunująca wieść wysiedlenie Żydów z Mielca lotem błyskawicy obiegła miasto. W naprężeniu oczekiwano  nadejścia tej chwili, przepowiadanej już od szeregu miesięcy. Teraz miała ona nadejść  już nieodwołalnie.

To też wśród Żydów zapanował ogromny zamęt – jedni modlili się o odwrócenie tego nieszczęścia, inni bluźnili – zaprzeczając istnieniu Boga, twierdząc, że gdyby istniał nie pozwoliłby na takie okrucieństwo. Rozpacz targała każdym żydowskim sercem, a jeszcze większe nastąpiło przygnębienie, gdy dowiedziano się, że cały Judenrat wraz z prezesem dr F. uciekli już z Mielca. Zrozumiano, że nie ma ratunku. To też oczekujących tej okropnej chwili, ogarnął strach paniczny przez nieznaną przeczuwaną przyszłością.

Ale cóż się dzieje? Może Żydów wysiedlają. Dreszcz przeszył ją od stóp do głów. Zwlokła się jednak z łózka i niesamowity obraz przedstawił się jej oczom, człowiek nawet o najtwardszym sercu nie mógłby obojętnie patrzeć na to co się działo w tej chwili. Oto całą szerokością ulicy, posuwał się tłum Żydów z tobołkami na plecach, z wyrazem przerażenia na twarzach, złamani na wpół przytomni ledwo nogi za sobą wlekąc – mimo, że wędrówka dopiero się rozpoczęła. Popędzani jak bydło przez pachołków hitlerowskich, wlekli się w milczeniu, cicho tylko od czasu do czasu pojękując. Biedota i bogacze, prostacy i inteligencja, wszyscy jednakowo potraktowani. Co się działo w ich sercach, nietrudno chyba odgadnąć. Zostawili przecież wszystko, co posiadali, cały swój dobytek gromadzony przez całe życie – zabierając tylko to, co ze sobą zabrać mogli i szli na poniewierkę, a może i nawet na śmierć. Stała tak długo i rozmaite myśli nachodziły ją. W końcu przez zmarznięte szyby zaczęła szukać wzrokiem znajomych twarzy – niewiele jednak zdołała ich dostrzec, gdyż myśli jej krążyły gdzie indziej, wkoło innych osób. Gdzie oni teraz. Może też niewiele lepiej czują się od tych. W każdym bądź razie dobrze, że ich tu nie ma – nie przeżyłaby tego – widząc ich w takim upokorzeniu. Długo jeszcze stała walcząc z wzmagającym żalem, który jak kleszcze zaciskał jej gardło i z siłą powstrzymywanymi łzami, które wciąż zasłaniały jej widok. Tymczasem koniec pochodu się zbliżał, cały korowód zamykał doktor W. z rodziną. Szli objuczeni plecakami, raz jeszcze spojrzeli na pozostające za nimi miasto i poszli ze swemi współtowarzyszami.

A więc i pan – panie doktorze – rzekła do siebie i uśmiechnęła się.

Widzisz czego się doczekałeś? Kiedy przed paroma dniami posłano po ciebie byś udzielił pomocy lekarskiej, odmówiłeś! Nie chciało ci się przejść na drugą stronę ulicy – tłumacząc, że noc teraz, że ty jesteś przeziębiony. Dziś nie pytają cię czy możesz, tylko musisz drałować po śniegu i mrozie i kto wie ile kilometrów i tak nic złego ci nie życzę (doktor zginął w okropnych warunkach, w obozie w Pustkowie, a rodzina została wywieziona do Bełżca, a później wraz z innymi do pieca). Przecież niech ci Bóg da szczęście w tej wędrówce, a gdy wyjdziesz cało, popraw się w przyszłości – tak mówiąc spojrzała na niego z wielką litością. Mimo, że wszyscy przeszli, stała dalej, nie wierząc sobie, że patrzyła na rzeczywistość”.

Miasto zrobiło się puste.

Tak potem Józefa opisywała nową rzeczywistość w Mielcu.

„ Ruch w mieście był duży, ale tak jakoś dziwnie pusto jej się wydawało teraz. To miasto straciło dla niej cały urok. Domy żydowskie były opieczętowane i strzegła je policja niemiecka i polska. Kolejno odmykano je, wywożono co lepsze rzeczy, a co gorsze rozdzierała je biedota miejska cisnąć się przy tym i wyrywając co lepsze z rąk, tak, że często musiała interweniować policja okładając pałkami plecy by rozpędzić tę hołotę”.

„ Pani Sz. Spytała jak Mielec teraz wygląda ale Józia odpowiedziała, że dla niej jest głuchy i pusty, stara się jak najmniej chodzić do miasta, by uniknąć przykrych wspomnień”.


Uzupełnienie 

10 listopada 2023r.


Na dzień dzisiejszy udało ustalić się wiele faktów dot. życia Józefy.

Między innymi datę jej urodzenia: 22 sierpnia 1913 roku oraz  potwierdzenie znalazł fakt, że przed wojną mieszkała w Czajkowej, udało się również pozyskać jej zdjęcie.

Nadal jednak nie wiem nic o jej powojennych losach.

Źródło Arolsen archives

https//podpisy.1926.pl


Zbiory Żydowskiego Instytutu Historycznego 


Archiwum ŻIH 301/1634

Izabela Sekulska


iskabelamalecka@gmail.com





sobota, 26 czerwca 2021

Miriam

 To opowiadanie w żaden sposób nie jest związane z Mielcem. Zawiera jednak sporo podstawowych informacji dot. judaizmu i Żydów.



 

 

 

 

MIRIAM

            Chociaż to był jeszcze sierpień, wieczorami jesień już nadchodziła znad rzeki. Czuć było chłód, ten rodzaj chłodu, który niósł ze sobą powiew jesiennego powietrza.

Zmęczony całodzienną pracą, Janek usiadł w swoim ulubionym miejscu nad Dunajcem. Po wczorajszym deszczu rzeka jakby nabrała mocy. Pomyślał, że poczeka na zachód słońca. Lubił te chwile spędzane nad rzeką. Chwile sam na sam ze sobą. Rzeka nie tylko chłodziła ciało w upalne dni, rzeka chłodziła też niespokojne  myśli. A i takie czasem miewał.

            Bardzo błękitne tego dnia niebo, przeglądało się w Dunajcu jak w lustrze i czyniło barwę wody głęboko niebieską. To była dzisiaj najpiękniejsza rzeka na świecie – Janek tak to widział i tak czuł.

Nie było dla niego piękniejszej rzeki – wartkiej, górskiej, z niebezpiecznymi prądami, pagórkami w tle, kamienistymi plażami i soczystą zielenią, która przytulała się do jej brzegów.

Gdzieś nad taflą wody rybitwy, rzeczne ptaki toczyły w powietrzu boje. A może to był taniec godowy? Skrzecząc na siebie, podfruwały do siebie i odfruwały. Potem przysiadły na kamiennym cyplu. Dwa kroki w przód, jeden w tył, a potem brodzenie w wodzie. I znowu trochę do siebie, trochę od siebie. Zupełnie jak niektórzy ludzie – pomyślał Janek – tylko po co te podchody? Przecież życie jest takie krótkie.

           

Szum Dunajca działał tak uspokajająco, że Janek przymknął powieki i po chwili zasnął. Obudził go coraz bardziej przenikliwy chłód znad rzeki. Dzień był upalny, Janek pracował w lekkiej koszuli, która teraz była niewystarczająca. Otworzył oczy. Słońce przybrało barwę głęboko pomarańczową. Rzeka również zmieniła swój kolor. Dotąd błękitna, teraz błękit przecinały pomarańczowe wstęgi. Niebo jak za dotknięciem pędzla wciąż przybierało nowe, piękne barwy.

Skrzeczące rybitwy, uspokoiły się. Oddały pole innym ptakom, mieszkańcom nadrzecznych drzew i krzaków. Te rozpoczęły swoją pieśń pochwalną.

- To jest trochę jak psalm dziękczynny – pomyślał Janek.

Wsłuchiwał się w ptasi śpiew z przyjemnością.

- Śpiew? – zastanowił się – A może to jakiś rodzaj dialogu? Wyśpiewywanego dialogu?

Nagle śpiew umilkł jakby  niewidzialny dyrygent dał znak chórowi by przestał śpiewać.

Zapadła niepokojąca cisza. Nawet rzeka wydawało się posłuchała dyrygenta i jej szum był mniej słyszalny.

Janek wstał i rozglądnął się ze zdziwieniem. Poczuł strach. Taka cisza nie mogła wróżyć niczego dobrego. Kiedy natura milkła tak nagle, zwykle była to zapowiedź czegoś czego ludzie się nie spodziewali i czegoś czego nie potrafili sobie wytłumaczyć. Najbardziej ludzie bali się końca świata. Nie wiedzieli co może go zwiastować, może właśnie taka cisza.

Janek pomyślał, że jak najszybciej musi wrócić do domu.

 

Cisza zaczęła przerażać go coraz bardziej. Kierował się w stronę domu, gdy nagle usłyszał plusk wody. Odwrócił się i zobaczył, że w wodzie, po kolana stoi dziewczyna.  Jej lekka i zwiewna spódnica dotykała wody. Dziewczyna chodziła powoli ale dostojnie tak jakby kamienie na dnie rzeki w ogóle jej nie przeszkadzały. Miała długie i kruczoczarne włosy, była wysoka i szczupła. Gestem dłoni przywołała Janka do siebie. Podszedł bliżej, zastanawiając się jak to możliwie, że pojawiła się tak nagle, niepostrzeżenie. Będąc już blisko niej, mógł ocenić jej urodę – dziewczyna była piękna. Zjawiskowo piękna. Wydatne usta i ogromne czarne oczy czyniły jej twarz bardzo zmysłową.

Uśmiechała się delikatnie, ciepło.

- Kim jesteś? – zapytał Janek.

Nie odpowiedziała. Wciąż spacerowała w wodzie.

- Mam na imię Janek. Nie znam cię. Chyba nie mieszkasz w naszej wsi?

Nie odpowiedziała, znowu się uśmiechnęła.

Uwodziła Janka swoim uśmiechem.

            Janek był jak zahipnotyzowany. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Dziewczyna nadal milczała, ale gestami, uśmiechem, sposobem poruszania się, wydawała się robić wszystko by Janek był pod jej urokiem. W pewnym momencie odwróciła się i weszła na środek rzeki. Janek był zdziwiony bo wiedział, że jest nurt silny i że nie jest łatwo poruszać się w rzece. Dunajec był ponadto głęboki, miał doły i wiry, a ona szła jak po łące wyścielonej miękką trawą. To było niezwyczajne.

            Nagle cisza tak niespodziewanie jak się zaczęła, skończyła się. Zerwał się wiatr, który gwałtownie poruszał nadrzecznymi krzakami. Szum liści był tak duży, że dosłownie wciskał się w uszy. Wiatr łamał gałęzie, które fruwały w powietrzu. Janek osłaniał się rękami. Nad niebo dotąd zabarwione przez zachodzące słońce na pomarańczowo i różowo, nadciągnęły granatowe burzowe chmury. Granat kontrastował z nadrzeczną zielenią. Złowrogi pomruk nadchodzącej burzy, wystraszył Janka. Rzeka była jak wzburzone morze. Zaczął padać deszcz na przemian z gradem. Mężczyzna próbował dostrzec czy w rzece wciąż stoi tajemnicza dziewczyna, ale ściana deszczu zasłaniała widok na Dunajec. Trwało to kilka minut, po czym wszystko momentalnie ustało. Nie padał już deszcz, nie wiał wiatr, a niebo znowu było różowo – pomarańczowe.  W rzece nie było dziewczyny. Janek długo jeszcze chodził wzdłuż brzegu , ale nie znalazł ani jej, ani najmniejszego śladu po niej.

Wrócił do domu.

            Następnego dnia znowu poszedł nad Dunajec, już nie tylko odpocząć, ale z nadzieją na spotkanie. Dziewczyna bowiem zagościła w jego myślach.

Dzień podobnie jak wczoraj był upalny, a Janek bardzo zmęczony po pracy. Prawie natychmiast zasnął.

Przyśniła mu się. Stała w rzece i uśmiechała się. Uśmiechała się, ale w jej oczach zobaczył wiele bólu. Jaką tajemnicą kryła dziewczyna?

Obudziło go dotknięcie. Ktoś dotykał jego ramienia. Przestraszył się, szybko wstał. Kilkanaście metrów od niego stała ona.

- Jak to możliwe, skoro dopiero mnie dotykała? – pomyślał.

To budziło lęk.

Pomyślał, że jest jak zjawa, jak duch, że jest nierzeczywista.

- To znowu ty – powiedział – Zdradzisz mi dzisiaj swoje imię?

Nie odpowiedziała. Nieśmiały uśmiech gościł na jej twarzy.

Usiadła na trawie. W dłoniach miała bukiet polnych kwiatów, z których zaczęła pleść wianek. Przyglądał jej się, ale nie chciał podchodzić. Bał się, że ją spłoszy.

Usiadł, a ona zaczęła śpiewać. Nie znał tego języka. Brzmiał trochę jak niemiecki, a pieśń była smutna, jakby opowiadała o jakimś dramacie. Dziewczyna miała piękny głos.

Skończyła pleść wianek i założyła go sobie na głowę. Uśmiechnęła się. Janek zdecydował się podejść. Kiedy był już bardzo blisko, zupełnie jak wczoraj, nagle zerwał się wiatr, pojawiły się granatowe chmury, a z nieba popłynęła ściana deszczu. Nagle – bez żadnej zapowiedzi.

Kilka minut i wszystko ucichło. Dziewczyny nie było.

 

            Wrócił do domu. Poszedł do kuchni. Czystej, jasnej, która była królestwem jego babki. Przy oknie stał duży dębowy stół. Jedną ze ścian zdobił piękny kredens w kolorze kremowym. No i piec …  rozgrzane serce domu. Dające ciepło i karmiące.

Okno było otwarte, powiewała w nim firanka zrobiona przez babkę. Na drutach. Na parapecie – czerwone pelargonie. To był właśnie dom.

            Babka naszykowała mu kolację, ale siedział przy stole bardzo markotny.  Nie chciał jeść. Babki jednak mają już w sobie taką moc, że nie dość, że widzą więcej, to potrafią jeszcze przytulić markotność, pogłaskać i zamienić w coś dużo mniejszego.  Każdy ból złagodzić. Są nieustępliwe, jak słońce, które ogrzewa i ogrzewa rośliny od początku… i robi wszystko żeby im było dobrze na świecie.

- Synku, co tobie? Nie smakuje? – zapytała.

- Aaaa jakoś tak dzisiaj jeść mi się nie chce…. – odpowiedział.

Nalała mu herbaty z sokiem malinowym tak słodkim, że zamieniłby w słodkie, najbardziej gorzkie serce.

- Pij synku, pij, i markotność minie, jak poczujesz słodycz w gębie. Ludzie gadają „niebo w gębie”, ale jakie niebo…? Maliny z babcinego ogrodu… Pij…

 

Wypił. Herbata była słodka i pachnąca. To był zapach przypisany do jego babki, zawsze mu się już tak kojarzył.

„ Moja malinowa babka. Powinna mieć na imię Malina”.

Ale babka miała na imię Nadzieja. Też ładnie, choć nieco złudnie. I trochę tak jakby jej życie miało być nieustającym czekaniem na cud. Na spełnienie marzenia.

Jakie marzenia miała babka? Czy jeszcze jakieś miała? Nie miał pojęcia.

Była już stara, a Janek nie bardzo wiedział czy starość pozwala ludziom na marzenia. Był zbyt młody, by wiedzieć takie rzeczy.

Popatrzył na nią. Miała pomarszczoną twarz, ale młode, wesołe oczy.

Bo oczy babki chociaż widziały kiedyś wiele złego, patrzyły na świat codziennie z  tym samym, niesłabnącym zachwytem. Może właśnie dlatego, że kiedyś widziały tyle złego, teraz cieszył je każdy przejaw życia? Rośliny, zwierzęcia, człowieka.

 

Babka usiadła naprzeciwko niego, wsparła głowę na rękach, uśmiechnęła się i spytała:

- To co tam syneczku u ciebie? Coś w sercu się zadziało? Bo tak wyglądasz… Ludzie jak nie mogą jeść, to niechybnie miłość na nich gdzieś czyha. A musisz wiedzieć, że z miłością to trzeba jak ze szklaną kulą, ostrożnie. Przecierać trzeba i chuchać i delikatnie ujmować w dłonie. Jak spadnie i się rozbije… możesz już nie skleić, a nawet jak skleisz… to może już nie być to samo.  Serce porysowane. Rysa na rysie.. a rysy pękają…i serce może się obrócić w pył.

Jak ludzie nie mogą jeść, to może i na nich choroba czyhać, ale jak tak patrzę na ciebie, to choroby żadnej tu nie widzę.

Jeno miłość. Tak mi się coś zdaje.

„Babka gadała jak poetka – pomyślał – co jej?”.

- A tam zaraz babciu miłość.. też coś.. nie mam czasu na miłości. Roboty w polu dużo…

- Gadasz głupoty. Nie ma złego czasu na miłość. Miłość o czas nie pyta. Na zaproszenie nie czeka. Przychodzi często nieproszona.

I nie ma co się się opierać, drzwi przed nią zamykać, będzie chciała to wyważy…

A jak nie wpuścisz, jak jednak mocno się zabarykadujesz, zupełnie bez sensu i każesz jej odejść od drzwi, to potem możesz całe życie już żałować i myśleć jakie byłoby, gdybyś wpuścił.

- Ech Babciu, Babciu… Dziewczynę widziałem. Nad rzeką. I dzisiaj. I wczoraj. Ale ona jakby zjawa. I na pewno nie z naszej wsi. Przecież bym ją znał. To co tu robi? Czemu się tak włóczy? I taka dziwna… i nie odpowiada jak ją pytam o imię. I zawsze jak się pojawia to dziwne rzeczy się dzieją. Ptaki przestają śpiewać, a na niebie pojawiają się czarne chmury.

Babka nagle się wyprostowała, na jej twarzy odmalowało się coś w rodzaju strachu. To było dziwne, bo babka nie zwykła się bać. Wojnę przeżyła, wiele widziała, byle co nie było jej w stanie wystraszyć.

- Jak wyglądała? Gadaj zaraz… synek..

- Wysoka, smukła, bardzo piękna… taka wiesz, nie nasza. Takich dziewczyn to ja tutaj nie widuje. Czarne włosy…

Babka mu przerwała:

- Długie? Bardzo czarne? Ciemne oczy? Piękna sylwetka?

- No tak. I śpiewała… piękny, czysty głos. Ale język jakiś nie nasz. Jakby niemiecki?

Babka wstała od stołu. Nerwowo podeszła do pieca. Z czajnika nalała sobie wody do kubka.

Podeszła znowu do stołu. Napiła się.  Przełknęła ślinę. Popatrzyła uważnie na Janka. Usiadła.

- Wróciła….- powiedziała cicho.

- Kto? – zapytał Janek.

- Ona… Miriam. Dybuk.

- Ma na imię Miriam? – zapytał Janek.

- Oj synek, synek, ty jesteś w wielkim niebezpieczeństwie – powiedziała babka głosem, w którym było tyle lęku ile wody w Dunajcu po długim deszczu.

- A więc ma na imię Miriam – powiedział Janek i uśmiechnął się, jakby słowa babki o niebezpieczeństwie uleciały nad stołem i wyfrunęły przez otwarte kuchenne okno. I jakby babka nigdy ich nie wypowiedziała.

- Co to za dziwne imię? – Janek zmarszczył czoło, uniósł brwi w geście zdziwienia.

- Żydowskie, synek, żydowskie. Najstarsze.  Z Biblii się wywodzi.

- Z Biblii?  Jak to? I żydowskie?

- A tak synek, tak. Bo jakby nie Żydzi, to może i naszej religii by nie było.

- Co ty babciu gadasz? Oj dobrze, ze ksiądz proboszcz tego nie słyszy – powiedział Janek.

- Ksiądz proboszcz jakby tego nie rozumiał, to głupi by był, oj głupi. W hebrajskim języku synek Miriam oznacza  „być pięknym i wspaniałym”, a w syryjskim znaczy „Pani” lub „orędowniczka, piękna, napawająca się radością”.

Janek patrzył na babkę coraz bardziej zdumiony.

- Skąd ty to wszystko wiesz?

- Bo ja synek znałam Żydów. I znałam Miriam.

- Jak to znałaś Żydów? Jak to znałaś Miriam?

- Ano, znałam. Tu przed wojną mieszkało wielu Żydów. I w czasie wojny jeszcze chwilę mieszkali, a potem ich było coraz mniej i coraz mniej, aż całkiem zniknęli. Został tylko jeden.

Uchował się jakoś, w skrytce w domu u piekarza i jego żony.

- Ale kto?  - spytał Janek.

- Organista, Staszek.

- Staszek, organista? To on Żyd? Przecie do kościoła chodzi. Przecie na organach gra.

- Ano Żyd synek, Żyd. Przechta.

- I byli ci Żydzi tutaj? Naprawdę byli? – Janek zapytał z niedowierzaniem, jakby nie o Żydów chodziło, ludzi przecież, a jakieś stwory nie z tego świata.

- Byli, byli. Było ich kilkuset bo to przed wojną duża wieś była. Większość to byli religijni Żydzi. Bożnicę mieli..

- Bożnicę? – zapytał Janek – A co to?

- Taki ichni kościół. I sztible mieli… takie domy modlitwy, izdebki takie. I karczma tu była żydowska, co ją stary Borger prowadził. Jak przychodził szabas….

- Co to szabas babciu?

- Takie ich święto, jak nasza niedziela. Od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Bóg po 6 dniach tworzenia świata musiał odpocząć. Modlili się wtedy, w ten szabas nie pracowali, nic im robić nie wolno było. Trochę ich wtedy brakowało na wsi. Bo ja ich synek lubiłam. Dobre to ludzie w większości były.  I cmentarz mieli swój nawet.

- Cmentarz? To gdzie on jest? I ta bożnica gdzie jest?

- Bożnicę Niemce spalili, a cmentarz… powyrywali macewy, te ich nagrobki Niemce na budowę dróg, czego nie „skończyli” dokończyli miejscowi. Jakbyś się przeszedł po wsi, po podwórkach niejedną byś znalazł synek. Tak… Po cmentarzu tylko miejsce zostało. Zarośnięte. Nikt tam nic nie chciał budować, bo się ludzie bali, ze „Żydy po nocach” będą straszyć. Ładne były ich dziewczyny, czarne i ciemnookie.

- Jak Miriam? – zapytał Janek.

- Właśnie tak, choć nie wszystkie aż tak piękne. Ona była wyjątkowa.

- Była? – Janek popatrzył na babkę zdumiony.

- Była, była. Nie ma jej. Jest dybuk.

- Jaki dybuk?

- Synek, ja już dzisiaj nie mam siły. Nie teraz, nie przed nocą. Nie będę ci już dzisiaj o dybuku opowiadać. Jutro ci opowiem, ale jedno mi obiecaj – nie będziesz chodził tam gdzieś ją widział. Nie wolno ci. Obiecaj…

- Oj dobrze babciu, dobrze – odpowiedział Janek zniecierpliwiony i poszedł do swojej izby, położyć się spać.

Długo nie mógł zasnąć. W końcu mu się udało. Sen jednak nie trwał długo. Obudziło go silne westchnienie przechodzące w coś w rodzaju pomruku. Tak jego ciało wyrażało niepokój myśli. Pomruk pochodził z wnętrza. Jego wnętrza. Niespokojnego. Coś takiego zdarzało mu się albo tuż po zaśnięciu, albo jeszcze w tym momencie, w którym umysł balansuje gdzieś na granicy jawy i snu. Niczego dobrego to nie oznaczało. Było efektem czegoś co działo się w nim, a czego nie rozumiał i nie wiedział jak sobie z tym poradzić.

            Rano wstał i próbował zagadnąć babkę przy śniadaniu o dybuka, ale tylko machnęła ręką.

- Idź synek do roboty, nie czas teraz na te rozmowy, opowiem ci wieczorem.

            Wyszedł w kolejny upalny i pachnący dzień. Szedł do pola przez łąkę ubarwioną polnymi kwiatami i myślał, że to jeden z najpiękniejszych zapachów świata i że gdyby ktoś zdołał zamknąć ten zapach w butelce, stworzył perfumy o zapachu łąki, byłyby milionerem.

Praca szła mu dobrze, pozwalała też łagodzić niespokojne myśli, które dzięki oddalały się. Późnym popołudniem nadciągnęły ciemne chmury. Zerwał się wiatr. Łąka zaczęła falować. Wyglądała jak morze. Fala przechodziła przez całą łąkę, i pojawiała się następna, a za nią następna.  Wiatr tańczył z trawami i kwiatami. Drzewa w lesie wyglądały jakby się komuś kłaniały. Gałęzie nisko pochylały się do ziemi.

Wiatr zmuszał drzewa do tych pokłonów. Komu się kłaniały?

Patrzył z uwagą na to co się dzieje i wtedy zobaczył ją – Miriam. Stała na skraju lasu i patrzyła na niego z tym swoim delikatnym uśmiechem. Nie wiedział co robić. Babka mówiła o jakimś dybuku. Co to dybuk? Nie wiedział. Chciał na nią patrzeć bez końca, tak zapadła mu w serce, miał ochotę pobiec do niej przez tę falującą łąkę, ale coś go powstrzymywało.  Czegoś się jednak bał, babka przecież powiedziała, że jest w niebezpieczeństwie.

„Muszę najpierw dowiedzieć się o co chodzi…” - pomyślał i odwracając głowę od Miriam, zaczął biec przez łąkę, w stronę domu. Miriam żegnała go śpiewem. Znowu była to smutna pieśń, w nieznanym Jankowi języku.

 

            Wbiegł do domu zdyszany i natychmiast odnalazł babkę. Przygotowywała kolację. W kuchni pachniało odgrzewanymi ziemniakami, koperkiem, który pokrojony czekał na drewnianej desce i świeżymi ogórkami. Na patelni smażyły się jajka. Na stole stały już talerze i kubki z zsiadłym mlekiem.

- No siadajże synek, zaraz będzie gotowe – powiedziała babka z czułością właściwą babkom wobec wnuków – Coś ty taki zziajany?

Janek ściągnął z pieca kubek, podszedł do wiadra, które pełne było zimnej studziennej wody. Nabrał trochę i wypił łapczywie. Usiadł przy stole.

- Nie byłem dzisiaj nad rzeką – powiedział.

- I dobrze synek, bardzo dobrze.

- Ale i tak ją widziałem…

Babka odeszła od pieca. Na jej twarzy malowało się coś w rodzaju zdziwienia.

- Gdzie? – zapytała prawie szeptem.

- Na łące, przy lesie. Stała i się uśmiechała, a potem zaczęła śpiewać, w tym swoim dziwnym języku.

- Jidysz, nazywa się Jidysz, język Żydów.

- Babciu, ona mi się tak podoba. Jest taka piękna, taka inna.

Babka milczała. Wróciła w okolicę pieca, nałożyła Jankowi i sobie kolację, wróciła z talerzami do stołu.

- Jedz – powiedziała.

Milczała, po czym spojrzała na Janka badawczo i rozpoczęła swój monolog.

- Uważnie mnie teraz posłuchaj i zapamiętaj. Musisz o niej zapomnieć. Nie tylko zresztą zapomnieć, ale przede wszystkim wystrzegać się jej. Ona nie jest prawdziwa. To jest dybuk, to nie jest żywa dziewczyna. Coś w rodzaju ducha. Taki żydowski duch, rozumiesz? Może być dla ciebie niebezpieczna. Dusza, która nie może zaznać spokoju, czasem z powodu popełnionych grzechów. Taki dybuk szuka ciała człowieka by w nie wejść i załatwić niezałatwione na ziemi sprawy. Zmienia osobowość, przemawia ustami człowieka, ale swoim głosem. I robi się kłopot. Żydzi opowiadali, ze wtedy trzeba wezwać rabina, który odprawia egzorcyzmy i dybuk opuszcza ciało przez mały palec u nogi. A skąd my teraz synek rabina weźmiemy?

Żeby dybuk znalazł wreszcie spokój  trzeba go przy egzorcyzmach namówić na wyjawienie imienia i przeprowadzić tikkun – naprawę. Rodzina takiego dybuka musi poczęstować wiernych alkoholem. Ale przecież my już wiemy kim ona jest, i wiemy, że rodziny jej już tu nie ma.

Janek patrzył zdumiony, jakby nie wierząc babce.

- To ty wiesz kim ona jest, ja dalej o niej nic nie wiem.

- Opowiem ci o niej synek, opowiem. Nieszczęśliwa to była dziewczyna, choć taka piękna, ale jak widać uroda nie zawsze przynosi szczęście. Czasem to sama zgryzota.

Ale teraz synek, zjedzmy kolację. Opowiem ci wszystko potem. Obiecuję.

Mając  przed sobą  obietnicę opowieści, zjadł ze smakiem większym niż zwykle.  Oczekiwał na historię dziewczyny, która stała się dla niego kimś bardzo ważnym.                                                       

Po kolacji wyszli przed dom. Słońce już zaszło. W powietrzu unosił się zapach maciejki, słychać było ptaki i świerszcze. Przed godziną nad wsią przeszła ulewa. Dzięki niej, wszystkie zapachy wyostrzyły się, były intensywne i obezwładniające.  Świat  wydawał się o wiele bardziej przyjazny i bardziej wyraźny. Babka wskazała mu miejsce obok siebie, na ławce. Wciągnęła w nozdrza powietrze, uśmiechnęła się.

- Czujesz jak pachnie maciejka? – zapytała.

- Tak – odpowiedział.

- Jedyny w swoim rodzaju zapach. I coś co nigdy się nie zmienia. Późne lato, a ona zawsze będzie. Widzisz synek, to już niedługo do święta Jom Kippur, żydowskiego święta Pojednania.

- Pojednania? – zapytał.

- A tak, to takie jedno z najważniejszych żydowskich świąt. Dzień pokutny. Przebacza się wtedy grzechy bliźnim i żałuje za swoje. Należy przeprosić Boga i bliźnich za czyny przeciwko nim, za wyrządzone krzywdy. Grzechem jest nieprzebaczenie. Tora nakazuje ścisły post, nie wolno się myć, strzyc, nosić skórzanego obuwia, utrzymywać stosunków seksualnych. I tylko podczas tego święta wymawia się imię Jahwe.

 Ale to też podobno w Jom Kippur dybuki najczęściej szukają swojej „ofiary”.  Są aktywne dużo bardziej niż zwykle. Więc ty synek musisz teraz bardzo uważać. Bardzo.

- Skąd ty to wszystko wiesz? O tych świętach żydowskich?

- Mówiłam ci przecież synek, ja znałam wielu Żydów, chodziłam z nimi do szkoły. A Miriam… Miriam była moją przyjaciółką.

- Naprawdę??? – Janek szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.

- Tak, tak synek. Miriam była córką karczmarza Abrahama. Nie najgorzej się im powodziło. Było ich tam sporo. Miriam, Moses, Sara, Jankiel. Mama Miriam miała na imię Perla.

Byłyśmy rówieśniczkami, chodziłyśmy razem do szkoły. Mieszkałyśmy niedaleko siebie. Dużo czasu spędzałyśmy razem.

Lubiłyśmy się bardzo. Bywałam u nich w domu. Miriam przynosiła mi potrawy z szabasowych kolacji. Czulent na przykład. Jej mama robiła najlepszy czulent we wsi. I chałkę. Oj jaka pyszna była ta chałka – babka na chwilę zamilkła. Na jej ustach pojawił się znowu uśmiech, ale szybko znikł.

A potem nie było czulentu, ani nie było chałki.  Nie było już żydowskiej karczmy, ani sklepu, synagogi i Żydów we wsi. Zrobiło się tu bardzo pusto. I bardzo inaczej.

Ja synek widziałam jak oni wszyscy umierali. Wszystko widziałam. Tamtego strasznego dnia.

Wszyscy zginęli. Prawie wszyscy.

Babka zamilkła. Patrzyła gdzieś w dal. Po jej prawym policzku potoczyła się łza, którą szybko otarła dłonią. Janek zastanawiał się ile takich łez wylała babka. Jak często płakała za Żydami. Odpowiedź przyszła szybko.

- Tęsknię za nimi synek. Mówię to tobie, bo chcesz słuchać. Komu zresztą miałabym powiedzieć? Kto chciałby słuchać? Kogo to dzisiaj obchodzą Żydzi? Tak płaczę za nimi czasem. Mój świat, moja młodość to byli też oni. Jak mogłabym zapomnieć? Szkoda, że niewielu chce ich pamiętać. Jakby ich tutaj nigdy nie było. Ale boją się niektórzy. Mieszkają w ich domach, mają ich rzeczy. Więc wolą udawać, że ich tutaj nigdy nie było.

Była tutaj taka rodzina. Weissmanowie. Stary Weissman przeczuwał co będzie.  Przyniósł tu trochę rzeczy ich, jakiś zegarek, jesionkę, trochę książek. I gdzieś uciekli.

 Przyniósł na przechowanie. Moi rodzice cały czas je trzymali. Pamiętam tę jesionkę, wisiała długo w szafie. Czekała na nich. Aż zjadły ją mole. Oni nigdy nie wrócili.

Kiedy minęło wiele lat i wiadomo było, że nie wrócą, ten zegarek, te książki, oddali rodzice Staszkowi organiście. W końcu to jedyny Żyd jaki się ostał w tej wsi.

Tylko z nim rozmawiam o tym co było, co się stało. Opowiadam mu. Opowiadam mu tamten świat. Nieistniejący. Przecież on z tego świata się wywodzi. Opowiadam, żeby wiedział, pamiętał. Ciężko żyć bez korzeni.

 

 

- Miriam też zginęła? Z nimi wszystkim? – zapytał Janek.

- Nie, Miriam zmarła wcześniej. Jeszcze przed wojną synku, ale to też była tragiczna i niepotrzebna śmierć. Co ja mówię…”niepotrzebna”, a która jest potrzebna, jeśli ktoś jest tak młody? To tylko kiedy człowiek jest stary, chory, cierpiący śmierć jest potrzebna, jest wybawieniem. Chociaż dla tych co zostają tu, którzy opłakują, każda będzie niepotrzebna.

- To jak ona umarła? – spytał Janek.

- Zanim powiem ci jak umarła, muszę przecież opowiedzieć ci jak żyła. Życie zaczyna się  od narodzin, a nie od śmierci. I nie należy pomijać życia w opowieści.

 A Miriam przecież żyła. Przez 18 lat.

 

 

  - Miriam już będąc dziewczynką była śliczna. Tylko taka chuda… drobina… - babka uśmiechnęła się do swojego wspomnienia – Denerwowała się kiedy zwracano jej uwagę, że jest za chuda. Spędzałyśmy razem bardzo dużo czasu. Biegałyśmy po polach, łąkach, lasach, a najwięcej czasu spędzałyśmy nad Dunajcem. Pomagałam im też w tej ich karczmie. Miriam uczyła mnie jidysz. Była radosna, wciąż się uśmiechała. Taka.. iskra… Dobrze było przebywać w jej towarzystwie. Była taka ciekawa świata, przyrody, dużo czytała na ten temat, wiele się od niej nauczyłam. Wiesz synek, dobrze jest w życiu spotykać ludzi, którzy otwierają przed tobą jakieś inne światy. Trzeba się takich ludzi trzymać. Oni są wielką wartością. Jeśli do tego są radośni, jeśli świat ich cieszy…. Hmm.. to się ma wielkie szczęście w życiu, że się ich spotkało.

Wiesz, ta nasza przyjaźń nie wszystkim się podobała. Ksiądz proboszcz na przykład, przychodził nawet do moich rodziców, zwracał im uwagę, przestrzegał, że Miriam może mnie przeciągnąć na ich stronę, jak to mówił. Bał się, że zacznę chodzić do synagogi – babka zaśmiała się głośno – Pewnie, że byłam w synagodze. Oczywiście. Byłam ciekawa jak tam jest. Zabrała mnie tam Miriam na uroczystość obrzezania Mosesa, przemyciła na babiniec.

- Babiniec? – zdziwił się Janek.

- Takie miejsce w synagodze przeznaczone tylko dla kobiet, zwykle gdzieś u góry, na balkonie. Wiesz synek, to był dla mnie inny świat, byłam go ciekawa. A moi rodzice byli mądrzy. Mama tylko uśmiechnęła się do księdza proboszcza i powiedziała: książę proboszczu,  a cóż to za wiara byłaby u mojej Nadziei, gdyby kilka wizyt w żydowskim domu miało ją pozbawić wszystkiego w co wierzy? To przecież mądra dziewczynka.

Mijały lata i Miriam stała się młodą kobietą. Jej ciało nabrało kształtów, zrobiło się pełniejsze. Nie było na wsi mężczyzny, Żyda czy to goja, który nie obejrzałby się za nią. Chodziła przez wieś takim sprężystym, kobiecym krokiem, z wysoko uniesioną głową. Radosna, uśmiechnięta, przyciągająca.

- Goja? – Janek znowu uniósł brwi w geście zdziwienia.

- No nie - Żyda, tak Żydzi mówili na nas, chrześcijan.

- Ten, którego Miriam pokochała, był szabes gojem. Nie wiesz co to szabes goj, skąd masz wiedzieć… Żydom w szabas nie wolno jest nic robić. Wynajmowali więc gojów do tego by wykonywali za nich wszystkie czynności. Zwykle to byli młodzi, silni chłopcy. Ot, chociażby piec trzeba było rozpalić. Szabes goj to robił. On był taki przystojny, jasny taki, wiesz? Do ciebie podobny. W szabas spędzał dużo czasu w ich domu. Miłość wybuchła jak ten ogień co go rozpalał w szabasowy wieczór. I jak ten ogień spaliła ich… - babka zamilkła. Zamyśliła się. Nie odzywała się przez długą chwilę.

Księżyc świecił bardzo mocno, oświetlał piękny kwietny ogród babki.  Babka zapatrzyła się w kwiaty, w owocowe drzewa i milczała. Posmutniała.

- Źle jest synek zakochać się w kimś w kim nie wolno ci się zakochać, bardzo źle….Żyjesz, a jakbyś nie żył, chodzisz po świecie a jakbyś nie chodził, patrzysz na kwiaty i nie widzisz jakie są piękne, rzeka płynie, a ty myślisz…. popłynęłabym z nią, właściwie nie chcesz już żyć, uśmiechasz się, ale to nie jest prawdziwy uśmiech, ptaki śpiewają, a ty masz ochotę krzyczeć: milczcie, jak możecie śpiewać kiedy ja jestem taka nieszczęśliwa?, nikt już wtedy nie jest ci przyjacielem, a kiedy widzisz innych zakochanych, to jest jak największa tortura. Lepiej żeby cię nie było. Ale to zrozumie tylko ten, kto pokochał kogoś kogo nie powinien był pokochać. Ale serce… serce jest takie wyrywne, takie nierozumne i krnąbrne. Dobrze jednak, że je mamy, dobrze, że nie sam rozum, bo nigdy nie kochalibyśmy.

- Ale mówiłaś, że miłość wybuchła? To co? To on jej nie pokochał?

- Ja nie o nich synek, nie o nich – odpowiedziała babka smutno.

- A o kim?

- Nieważne. Późno już. Chodźmy spać. Resztę opowiem ci kiedy indziej.

Janek westchnął, rozczarowany, ale wiedział, że z babką nie ma dyskusji.

 

Nazajutrz była niedziela.

Dzień święty i dzień odpoczynku.

Po śniadaniu babka powiedziała do Janka:

- Synek, chciałam ci coś pokazać. Po obiedzie pójdziemy na spacer, a po drodze skończę ci opowiadać o Miriam.

                Dzień był ciepły, rozgrzany słońcem i cichy. Jak to niedziela. W niedzielę wieś odpoczywała. Dużo wyraźniej było słychać szczekanie psów, czy pianie kogutów, bo ludzie byli spokojniejsi, wyciszeni. Przy dobrej pogodzie, zazwyczaj siedzieli w ogrodzie lub nad rzeką, ograniczając się do niezbędnych czynności jak na przykład obrządek przy zwierzętach. Cieszyli się niedzielnym, świątecznym obiadem.  Zwykle na stołach królował rosół. Janek uwielbiał rosół gotowany przez babkę: aromatyczny, tłusty, o pięknej żółtej barwie, z makaronem, posypany pachnącą zieloną pietruszką.

                Po obiedzie ruszyli na obiecany przez babkę spacer. Z naddunajcowej drogi babka zabrała dwa średniej wielkości kamyki i włożyła do kieszeni fartucha.

- Po co te kamienie? – Janek był bardzo zdziwiony.

- Poczekaj, zobaczysz w swoim czasie – babka była tajemnicza.

- Gdzie idziemy?

- Na wzgórze za kościołem.

- Po co?

- Bądź cierpliwy. Cierpliwość to cnota. Poza tym chyba dobrze mieć jest w życiu jakieś niespodzianki. Nie wszystko musi być takie oczywiste i przewidywalne. Cóż to za życie kiedy nic nie jest zaskoczeniem?

Janek uśmiechnął się. To była właśnie cała babka. Stanowcza, ale mądra, tą mądrością przynależną ludziom ze sporym życiowym doświadczeniem.

                Droga zaczęła się piąć w górę. Słońce grzało bardzo mocno. Babka wyglądała na zmęczoną, przystawała co chwilę, ocierała płynący z czoła pot. Ciężko łapała powietrze. Janek zrozumiał, że na razie nie może liczyć na dalszy ciąg opowieści.

- Odpocznijmy chwilę – poprosiła.

Usiedli na miękkiej trawie, chłonąc widoki, które rozpościerały się przed nimi. W dole płynął Dunajec, dzisiaj wyjątkowo błękitny, w otoczeniu zieleni, która powoli zaczynała nabierać jesiennej barwy. Niebo było jasno niebieskie, przeplatane śnieżnobiałymi obłokami, które wyglądały jak rozrzucone po nim kłęby wełny. Wiał delikatny wiatr, który poruszał wysoką trawą. Babka zamknęła oczy, wystawiła twarz do słońca, uśmiechała się. Spadła na nią ta jedyna w swoim rodzaju błogość, którą może podarować ludziom natura. Wokół było cicho i spokojnie, słychać było świerszcze i ptaki. Krajobraz otulał myśli. Janek pomyślał: błogosławiona chwila.

Po 15 minutach babka wstała:

- Dobrze już, nacieszyliśmy się wolnością i spokojem, chodźmy dalej.

Doszli na skraj lasu, do którego babka weszła bardzo pewnie, po czym szybko zboczyła ze ścieżki w prawo. Szła przedzierając się przez leśne chaszcze i rozgarniając dłońmi wysokie krzewy paproci.

Janek patrzył zdumiony, ale o nic już nie pytał. Postanowił był cierpliwy, jak radziła babka.

Wreszcie ich oczom ukazał się teren otoczony niskim kamiennym murem. Ogrodzenie było bardzo zniszczone, porośnięte mchem, miało ubytki. Miejsce było mocno zarośnięte chwastami, zaniedbane. Gdzieniegdzie można było dostrzec coś w rodzaju nagrobków. Były poprzewracane i zniszczone. Żadnych śladów ludzkiej ręki. Na niektórych nagrobkach Janek dostrzegł jakieś dziwne, nieznane mu znaki.

- Co to jest? – spytał.

- Cmentarz żydowski, a właściwie pozostałości po nim. Niemcy zniszczyli go. Wywieźli większość macew czyli nagrobków. Umacniali nimi drogi, brzegi rzeki. Czasem można je znaleźć jeszcze w Dunajcu. Reszty dokończyli miejscowi.

- Jak to?

- A przejdź się po niektórych podwórkach, to zobaczysz.

Babka podeszła do miejsca przy murze. Był tam spory kopczyk ułożony z kamieni.  Wyjęła z kieszeni fartucha kamienie zebrane nad Dunajcem i dołożyła do kopczyka.

Janek znowu zapytał:

- Co to jest?

- Tu leży Miriam – odpowiedziała babka – Czasem przychodzę tu i dokładam tu kamienie. Nie postawili jej macewy. Takich jak ona chowali po prostu pod murem – powiedziała babka ze smutkiem w głosie.

 Zamilkła, Janek też nic nie mówił. Patrzył na kamienie, które babka znosiła tutaj z doliny, znad Dunajca. Miały różne kształty, różną barwę i były różnej wielkości.

Na cmentarzu było bardzo cicho, tę ciszę przerywał tylko śpiew ptaków.

Babka przysiadła na kamiennym murze, popatrzyła na Janka i zaczęła opowiadać:

- Pokochała tego chłopaka, tego szabes goja mocno. Za mocno. Gdyby można było panować nad uczuciami, gdyby można było w jakiś sposób regulować stopień tych uczuć… Ona była owładnięta tym uczuciem. Bez reszty.

A on? Wydawało się na początku, że też. Tak to widziałam z boku. Ale wiesz synek jak to bywa z młodzieńczym uczuciem…. Jest gwałtowne i intensywne,  a potem często bywa tak, że się szybko wypala. Myślę, że ona kochała znacznie mocniej.

Byli jednak z innych światów. Światów, których nie dało się pogodzić ot tak. Ona była z bardzo religijnej żydowskiej rodziny, on był katolikiem, więc to nie miało prawa się udać.

Kiedy ich rodziny  dowiedziały co się święci, a stało się dość szybko, zawsze na wsi znajdzie się przecież jakiś życzliwy…odbyło się coś w rodzaju narady.

O tym mówiła cała wieś. No i postanowili: jego szybko ożenić, a ją wydać za mąż.

On ożenił się pierwszy, i ona chyba miała do niego ogromny żal, chyba liczyła na to, że się zbuntuje, zaprotestuje, że może uciekną razem gdzieś gdzie będą mogli żyć, kochać się. Nie zrobił tego. Wybrał spokojne i wygodne życie, bo jego rodzina to byli dość zamożni chłop, a i rodzina tej, którą mu wybrali nie należała do biednych.

Ja ci powiem synek, jak świat światem… to wielu jest takich którzy porzucają miłość dla spokoju, wygody. Wielu takich widziałam.

Jej na męża wybrali krawca Segala. Był starszy od niej. Sporo starszy i niezbyt urodziwy. Ale pamiętam go jako poczciwego człowieka.

Co z tego, kiedy ona wciąż kochała tamtego. Z miłością nie ma zabawy synek. Pokochać możesz szybko, od pierwszego wejrzenia, zobaczenia, spotkania, spada na ciebie jak grom z jasnego nieba, ale odkochać się podobnie szybko nie można.  Tak to już jest. Tak to już świat urządzony. A kiedy kochasz kogoś z kim nie możesz dzielić życia… to mówiłam już… to czasem lepiej by cię nie było. Tak się czuje.

Musiała bardzo cierpieć. Podwójnie, bo jego zeswatali z jedną z jej koleżanek.

- Mówiła ci o tym? – spytał Janek.

- Wtedy już ze mną nie rozmawiała.

- Jak to?

Babka machnęła ręką, zniecierpliwiona. Nie nalegał.

 -  Po tym jego weselu chodziła po wsi… smutna… jakby nieobecna. Nic nie mówiła. Śpiewała czasem. Smutno. Jej rodzina zaczęła się bać, że Segal jej nie zechce, że będzie myślał, że to wariatka, bo tak zaczęła szeptać cała wieś.

- I co? Nie zechciał?

- Nie, to nie tak. Miriam była piękna.. któżby jej nie chciał? Nawet pomimo tego smutku.

- Więc wyszła za niego?

- Nie.

- To co się stało?

- Wszystko było gotowe do wesela. Miało odbyć się nazajutrz. I Miriam.. wieczorem po prostu zniknęła. Szukała jej cała wieś, nawet goje.

Rodzina rozpaczała. Nigdzie ani śladu.

W końcu ktoś nad Dunajcem, znalazł jej chustkę. Przeczuwali najgorsze i niestety sprawdziło się. Następnego dnia, kilka kilometrów od miejsca gdzie znaleziono chustkę, rzeka wyrzuciła na brzeg jej ciało.

- Utopiła się?

- Raczej chciała się utopić. Z miłości.

- Ale skąd wiadomo?

- Kilka dni po tym, w książce, którą czytała jaką ostatnią w życiu. znaleziono list: prosiła o wybaczenie rodzinę, ale nie chciała wychodzić za Segala. Kochała przecież kogoś innego.

- Straszna historia babciu.

- Straszna. I widzisz.. pochowali ją pod murem, bo Żydzi jak i katolicy tak chowali samobójców. Nie postawili jej nagrobka. Więc przychodzę, kładę te kamienie. Chcę pamiętać gdzie leży.

- A ten goj? Ten, którego pokochała? Rozpaczał?

- Nie wiem. Nie pokazywał tego po sobie, ale to były trudne dni dla wszystkich.

Babka przestała mówić. Po jej policzkach popłynęły łzy. Janek o nic już nie pytał. W końcu powiedziała:

- Choć synek, idziemy do domu. Tyle ci jeszcze muszę powiedzieć, że potem zaczęła się pojawiać na wsi w różnych miejscach, głownie na rzeką. Dybuk. Ludzie się bali. Rodzina prosiła rabina by pomógł, wydawało się, że pomogło. Potem nastał tu ten straszny czas… wszystkich ich wymordowano. Ja to widziałam. Wiem tez gdzie ich wszystkich pochowano. Kiedyś ci pokaże, tam też czasem chodzę. Ja i Staszek organista, nikt więcej pamiętać nie chce.  Zniknęli oni ze wsi, zniknęła też ona. Dybuk. A teraz ty mówisz, że ją widzisz…. Wróciła.

            Tej nocy Janek długo nie mógł zasnąć. W myślach miał nieszczęśliwą historię Miriam. Zastanawiał się dlaczego to właśnie jemu się ukazuje. Szukał na to odpowiedzi, ale nie potrafił jej znaleźć. „ Może dlatego, że znała moją babkę?”.

Nazajutrz, wieczorem pomimo ostrzeżeń babki poszedł znowu nad rzekę. Było coraz bardziej jesiennie, dość już chłodno. Rzeka też była jakby bardziej jesienna. Janek patrzył na nią z przyjemnością, na zapas wiedząc, że kiedy nadejdzie zima, a zapewne będzie sroga, lód skuje rzekę i trzeba będzie znowu poczekać do wiosny, by podziwiać jej urodę.

Usiadł na kamienistym brzegu i czekał. Nic się nie działo. Ptaki śpiewały swoje wieczorne pieśni, wiatr delikatnie poruszał liśćmi na krzewach.

Janek przebierał w kamieniach. Szukał takich o ciekawych kształtach. Było ich tutaj dużo. Potem zaczął rzucać je do rzeki. Te małe wpadały do wody subtelnie wydając cichy plusk, te większe spadały z większym impetem, kiedy dodatkowo uderzały o swoich braci znajdujących się na dnie rzeki, plusk był dużo głośniejszy. Najbardziej donośne były te, które rzucał na środek rzeki, biorąc duży zamach.

Nagle niebo rozświetliła błyskawica, a gdzieś z daleka nadszedł groźny pomruk. Bardzo szybko zrobiło się ciemno. Janek niespecjalnie bał się burzy, na swój sposób nawet go fascynował ten nagle zmieniający się świat, przyroda pokazująca swoją moc.

Bardzo mocno zaczął padać deszcz, granatowe niebo co chwilę przecinały błyskawice. Pomimo tego nie poszedł do domu. Czekał z nadzieją.

Przy kolejnym rozświetleniu… zobaczył ją. Stała na środku rzeki, chociaż padał rzęsisty deszcz jej ubranie było suche, włosy również. Wszedł do wody, zbliżył się na tyle na ile mógł.

- Witaj Miriam, wiem już o tobie wszystko.

Patrzyła, uśmiechała się.

Stała wciąż w tym samym miejscu.

- Czy czegoś ode mnie oczekujesz? Potrzebujesz pomocy?

Patrzyła, skinęła głową twierdząco.

Oddzieliła ich ściana deszczu, woda zalewała Jankowi oczy, niczego nie widział. Trwało to chwilę, a potem deszcz przestał padać. Niebo zrobiło się na powrót jasne, niebieskie, a na niebie zobaczył tęczę. Miriam nie było.

            Pobiegł do domu.

- Synek, aleś zmókł, ściągaj szybko ubranie, naleję ci gorącej wody do balii.

Po gorącej kąpieli, babka podała mu kolację i ciepłą herbatę z sokiem malinowym.

Usiadła naprzeciwko niego, o nic nie pytała, ale patrzyła badawczo.

- Widziałem ją. Nad Dunajcem…. – chciał opowiadać dalej, ale babka mu przerwała.

- Synek, no przecież mówiłam. Powinieneś się jej wystrzegać. Może być dla ciebie niebezpieczna.

- Nie sądzę babciu. Ona czegoś ode mnie chce. Ja tak to czuję. Z jakiegoś powodu wybrała właśnie mnie. Zapytałem czy potrzebuje pomocy, skinęła głową, twierdząco. Nie wiem dlaczego wybrała mnie…

- Ja chyba wiem – powiedziała babka i poszła do pokoju. Nie było jej chwilę.

Kiedy wróciła, podała Jankowi zdjęcie.

- Ale o co chodzi? – spytał Janek.

- Wiesz kto jest na zdjęciu? – zapytała babka.

- Tak, to zdjęcie twoje i dziadka. Byliście młodzi wtedy.

- Widzisz jaki jesteś do niego bardzo podobny?

- Tak, ale co z tego?

- Ano to synek, że twój dziadek był tym szabes - gojem, którego kochała Miriam.

Janek patrzył zdumiony na babkę, myśli przebiegły mu przez głowę jak lawina.

- Jeśli on to ten szabes - goj, to przecież… przecież ty byłaś jego żoną… to ty byłaś tą dziewczyną z którą się ożenił.

- Ja synek.

- Ale jak mogłaś babciu? Byłaś przecież jej przyjaciółką.

- Synek, ty może jeszcze do końca nie wiesz co to jest miłość. Nie wiesz…Ja też go kochałam, ale to była miłość, która nigdy nie wyszła poza mnie. Nigdy jej nie wypowiedziałam. Nigdy o tym nie powiedziałam ani jemu, ani jej. Wtedy. Wtedy kiedy oni się kochali. Nie mogłam przecież. On kochał ją, ona jego. Ja byłam z boku, zupełnie z boku. Kochałam milcząco. Co mogłam zrobić? Wiem, kochanie jego nie było w porządku, ale czy myślisz, że miłość o coś pyta? O czas, miejsce, osobę? Przychodzi. Czy serce może być takie rozsądne i takie pokorne? Tak ci się wydaje? Tak nie jest.

Janek milczał. Czuł do babki coś w rodzaju żalu. Było mu też żal Miriam podwójnie zdradzonej.

- Myślę, że wybrała właśnie ciebie, bo tak bardzo przypominasz dziadka.

- Ale co mogę zrobić? Jak jej pomóc? – spytał.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem.

Babka długo milczała, po długiej chwili powiedziała:

- Idź do Staszka organisty, opowiedz mu, że ci się pokazuje. Jest Żydem, może coś zaradzi. Może będzie potrafił pomóc.

 

            Janek skorzystał z rady babki i na drugi dzień odwiedził Staszka organistę. Dopiero teraz, po tym co opowiedziała mu o Staszku, dostrzegł, że organista  różni się wyglądem od innych mężczyzn z ich wsi. Miał ciemne, prawie czarne oczy, śniadą cerę i bardzo  wyrazisty, duży nos.

 Przywitał się.

- Witaj, co tam?

- Chciałem z panem porozmawiać, to będzie dłuższa rozmowa.

- Chodźmy do ogrodu – Staszek zaprosił Janka w głąb ogrodu.

Usiedli  przy dużym drewnianym stole, na którym Staszek postawił kubki ze śliwkowym kompotem. Pachniało śliwkowymi drzewami.

Rzeczywiście rozmawiali długo. Staszek znał historię Miriam, dużo przecież rozmawiał z babką, ale wiadomość, że ukazuje się Jankowi, bardzo go zaskoczyła.

- Dobrze Janku – powiedział kiedy chłopak skończył swoją opowieść – spróbuję coś wymyślić, by jej pomóc. Mam znajomego rabina w Krakowie, może coś doradzi.

 

            To zdarzyło się niedługo po Dniu Pojednania –  Jom Kippur. Była niedziela – rocznica śmierci Miriam. Babka powiedziała nawet, że może nieprzypadkowo Miriam zaczęła ukazywać się Jankowi pod koniec sierpnia, tuż przed rocznicą.

      Świat już pojesienniał. Janek nieczęsto chodził nad Dunajec, ale za każdym razem kiedy tam był, była tam też i Miriam. Martwił się o nią. Nie bał się o siebie, czuł, że z jej strony nic mu nie grozi. Bał się o nią, o to jej błąkanie się po świecie. Ten jej wieczny niepokój.

            Tego dnia Janek, Staszek i babka zrealizowali swój plan.

Nie było to łatwe, wymagało sporego wysiłku i wielu starań. W tę niedzielę, na starym żydowskim cmentarzu stanęła nowa przepiękna macewa. Stanęła w miejscu gdzie babka przez lata układała swój kamienny kopczyk. Miała polskie i hebrajskie napisy, wyryto na niej  napis Miriam Borger, zdobił ją świecznik – symbol, którym Żydzi oznaczali nagrobki kobiet, bo to kobiety w szabasowy wieczór zapalały świece. Staszek odmówił żydowską modlitwę, którą zakończył słowami: niech twoja dusza będzie związana w węzeł życia.

Babka położyła na macewie kamyk i powiedziała:

- Nie miałaś nagrobka, w żadną rocznicę twojej śmierci, jak nakazuje żydowski obyczaj nie przyszli do ciebie bliscy, nie mogli, nie było ich już. Nikogo. Dzisiaj jest rocznica twojej śmierci. Niedawno było święto Jom Kippur, Dzień Pojednania. Przychodzimy dziś my, bo pamiętamy. Ja proszę cię o wybaczenie, w swoim imieniu i imieniu mojego męża. Przebacz nam Miriam i spoczywaj w pokoju.

Było z nimi dziesięciu religijnych  Żydów, których sprowadził Staszek. Minjam, kworum by można było odmówić kadisz, modlitwę za zmarłych.

- Teraz musimy czytać Misznę – powiedział Staszek.

Babka i Janek już wiedzieli, że Miszna to jeden z podstawowych tekstów rabinicznych i że w dniu kiedy przypada jorcajt czyli rocznica śmierci, w domu krewnych zmarłego czyta się Misznę i pali świece.

Całą następną dobę spędzili w miejscu gdzie była mogiła zbiorowa i gdzie pochowani byli rodzice i rodzeństwo Miriam. Nie miała już krewnych, więc nie można było czytać Miszny w ich domu. Zapalili świece, a Staszek i  inni  Żydzi czytali.

- Zrobiliśmy dobry uczynek – powiedział Staszek – zgodnie z żydowską tradycją oznaczenie miejsca czyjegoś pochówku, to szlachetny uczynek.  Micwa. Modliliśmy się w rocznice jej śmierci. Mam nadzieję, że to pomoże.

            Kiedy Staszek skończył mówić, Janek zobaczył Miriam. Nikt poza nim jej nie widział. Uśmiechała się. Skinęła głową w geście podziękowania i zniknęła. Nigdy więcej już jej nie zobaczył.

Tęsknił, ale  przestał czuć ten przeraźliwy smutek, który czuł wcześniej. Zagarniający każdą minutę życia. Poczuł spokój. Tęsknota nie była niepokojąca.

 Poczuł spokój, bo wiedział, że Miriam też go czuje. A tak to już jest, że jeśli miłość jest  jak to mówią ludzie… prawdziwa (jakby miłość mogła być nieprawdziwa, udawana), to serce najbardziej szczęśliwe jest nie wtedy kiedy ma wszystko, ale kiedy wszystko ma to drugie serce.

Był blisko miłości, ale ona nie mogła znaleźć spełnienia, to było niemożliwe. Wiedział jednak już co znaczy miłość. Wspomnienie Miriam budziło na jego twarzy uśmiech – bo miłość nie zawsze bywa spełniona, ale bywa, że zostaje dobrym wspomnieniem.


Izabela Sekulska

iskabelamalecka@gmail.com

Twarze mieleckiego sztetla: Listy do Pelusi. Rodzina Lichtigów

  Zdjęcie pocztówki pochodzi ze strony United States Holocaust Memorial Museum  - Mel Lichtig Papers Czytanie cudzych listów jest   jak podg...