Archiwum bloga

czwartek, 23 września 2021

Wspomnienia Samuela Zylbersztajna, więźnia obozu pracy w Mielcu

 Poniżej prezentuję fragment wspomnień Samuela Zylbersztajna opublikowanych w numerze 68/68 Biuletynu Żydowskiego Instytutu Historycznego.


Samuel Zylbersztajn został deportowany z Warszawy. Był więźniem 11 obozów

 (m.in Treblinka, Majdanek, Budzyń, Mielec, Wieliczka, Flossenburg, Litomierzyce, Gusen 1, Gusen 2).

5 kwietnia 1945 roku przygotowywał się już na śmierć, doczekał wyzwolenia. Po kilku dniach musiał przejść amuptację nogi wskutek obozowych przejść.




Wszyscy wychodzą z wagonów i stają na rampie zakładów „Heinkla” w Mielcu. Tu czeka już na nas nowy władca, SS-Hauptsturmfuhrer Hering. Jest tu także żydowski komendant Bitkower wraz z funkcyjnymi. Idziemy przez teren fabryki i dochodzimy do naszych baraków. Przygotowano już tu dla nas pomieszczenia. Po drodze spotykamy powracających z pracy polskich robotników. Na pierwszy rzut oka jesteśmy zadowoleni. Będziemy mieszkali na terenie fabryki, nie będziemy musieli chodzić 4 km do roboty pod eskortą Ukraińców, śpiewać i dostawać baty przez całą drogę. I tu ich nie brak, ale pilnują tylko obozu.

Przede wszystkim zaprowadzono nas do kuchni, gdzie nas uraczono zupą, po której przez trzy dni nie mogliśmy nic jeść. Teraz następuje, jak zawsze zgonie z rytuałem obozowym, ścinanie włosów, golenie brody, kąpiel i rewidowanie kieszeni przez Ukraińców; i oni chcieliby coś zarobić na nowo przybyłych. Oni się tylko nieco spóźnili. Po północy byliśmy gotowi. A teraz prowadzą nas do nowych apartamentów, będziemy mieszkali po 20-30 osób w jednej izbie. Są w niej trzypiętrowe prycze sklecone z paru desek. Nie ma słomy ani kocy. Oto nasze posłania, na których mamy złożyć po ciężkiej podróży i po jeszcze cięższej pracy nasze zbolałe kości i wychudłe ciała. Na ścianach paradowały pospołu pluskwy i wszy. Położyłem się na twardych deskach i przykryłem się swoją wytartą już marynarką, którą miałem jeszcze z Warszawy.

Z rana ustawiono nas razem ze starymi żydowskimi więźniami - robotnikami na mieleckim placu apelowym. Nasza grupa stoi osobno.

Zaprowadzono nas wszystkich do fabryki. Starzy więźniowie - robotnicy udali się do swoich stanowisk pracy. Nas nowo przybyłych zaprowadzono do hali, gdzie każdy majster - na podstawie listy przesłanej przez fabrykę w Budzyniu - wziął swoich robotników. Pozostaję sam mego nazwiska nie ma na żadnej liście. Kierownik naradził się w mojej sprawie z pisarzem, postanowili odesłać mnie z powrotem do obozu, mam w nocy przyjść do pracy. Tenże funkcyjny zamiast mnie posłać spać, żebym mógł w nocy pracować, od razu mnie zaprzągł jak konia do wozu z drzewem, i nastręczył mi pracę w obozie na cały dzień.

Wieczorem wracam z powrotem do kuchni, gdzie dostaję chleb i zupę, a potem posłano mnie do pracy. Szczęście mi nie dopisało, przydzielono mnie do najgorszego stanowiska roboczego w fabryce, miałem pracować przy montażu kadłubów samolotów. Dają mi w magazynie skrzynkę z narzędziami. Syrena fabryczna gwiżdże i udaję się do pracy.

Moje pierwsze zadanie polega na przecięciu piłą kawałka stali grubości 20 centymetrów. Zabieram się do tego energicznie, zmagam się ze sobą żeby nie usnąć. Nic jednak nie mogę poradzić, po pół godziny pracy siedzę z piłą pod samolotem i śpię. Nie przerywają mi snu nawet łomoty młotów pneumatycznych. Przechodzący obok majster zauważył mnie. Z hitlerowską uprzejmością wyciągnął mnie z mego kąta na środek hali, żeby wszyscy widzieli jak mnie ukaże za popełnione przestępstwo. Po dwóch potężnych uderzeniach leżałem na ziemi zalany krwią. Usiłuję jeszcze się tłumaczyć, że jestem zmęczony po podróży, że cały tydzień nie spałem. „Przy jedzeniu możesz spać ale nie przy robocie”. Przez całą noc walczyłem ze sobą, szarpałem palcami powieki, żeby nie zasnąć jeszcze raz. Nareszcie przyszła już do fabryki dzienna zmiana, syrena gwiżdże, prowadzą nas już z powrotem do obozu. Byłem szczęśliwy kiedy wyciągnąłem się na mojej twardej kojce i wiedziałem, że mogę przespać się kilka godzin Ale już wołają, żeby wyjść z baraków, wyganiają, bijąc przy tym deskami. Nie mam rady muszę ciągnąć wóz. Przy pracy ściągają z nas jeszcze dobrą odzież i buty, handlują tym funkcyjni, otrzymują za to wódkę, czekoladę i nawet wodę kolońską.

W tej atmosferze trudno było żyć i bardzo ciężko było pracować. Fabryka pracowała bez przerwy, nigdy nie stawała. Młot przechodził z rąk do rąk, od dziennej do nocnej zmiany. Każda placówka pracy miała swego żydowskiego Gruppenfuhrera, dwóch polskich robotników przypadało na jednego żydowskiego; był tu jeden niemiecki vorarbeiter i jeden majster. Każdy z nich miał prawo bić więźniów. Za najmniejsze uchybienie przy pracy każdy z nich wymierzał oddzielnie karę delikwentowi. Wszyscy chcieli bić, nie wiedziało się komu najpierw wystawić tylną część ciała do bicia.

 Więźniom żydowskim którzy od dłuższego czasu przebywali w obozie było trochę lżej. Prawie wszyscy oni pochodzili z okolic Mielca i dobrze się znali z pracującymi w fabryce Polakami.

Mój współpracownik Butkiewicz zaczął mi współczuć, kiedy zobaczył moje spuchnięte z głodu ręce i nogi. Zaproponował, że mi dopomoże. Co dzień będzie mi przynosił chleb za 20 zł, ale pod warunkiem, że będę ostrożny. Codziennie miałem w obozie ósmą część chleba i na więcej nie liczyłem.

Majster Wróblewski nie uległ, nie dał się zwieść hitlerowskiej propagandzie. Uchodził tu za najlepszego fachowca i dlatego cieszył się w fabryce wielkim poważaniem. Często stara się przekonać polskich współpracowników, że powinni dobrze się odnosić do ostatnich pozostałych przy życiu Żydów. I żeby im dać dobry przykład dzieli swoje śniadanie między żydowskich więźniów. Woła przy tym: „Jestem robotnikiem i człowiekiem, kiedy moi bliźni, inni ludzie cierpią, to moim obowiązkiem jest im pomagać”. Jego słowa poskutkowały. Tenże majster porozumiał się z kucharką niemieckiej kuchni i codziennie jego żydowscy robotnicy dostawali od niej dwa wiadra gorącej strawy i najadali się do syta.

Pod koniec kwietnia 1944 r. przybył do nas transport Żydów z obozu w Płaszowie. Znajdowała się tam nasza centrala SS. Ten sam Lagerfuhrer Goeth inkasował pieniądze i za nasza pracę w fabryce.

Krakowianom trudno było się przystosować do warunków w naszym obozie, do ciężkiej pracy i do jeszcze cięższych warunków życia. Zaczęli się rozglądać za sposobami ucieczki. Dwóm więźniom polski majster dostarczył ubrania i dokumenty, wyprowadził młodzieńców w tej porze, kiedy wszyscy robotnicy z dziennej zmiany wychodzili po zakończeniu pracy z fabryki. Przy wejściu z powrotem do baraków esesmani stwierdzili, że brak dwóch więźniów. Do późna w nocy staliśmy na dworze, przed obozem, a szef z Ukraińcami udał się w pościg za zbiegłymi. Wrócili bardzo źli, bo z niczym. Nam jednak powiedziano, że uciekinierów ujęto za rzeką i tam na miejscu ich zastrzelono. Znaliśmy już na pamięć kłamstwa esesmanów. O pierwszej w nocy wyciągnięto z baraku żydowskiego komendanta Bitkowera, zastrzelił go szef. To mu jednak nie wystarczyło, pobiegł po jego żonę, która kierowała izbą chorych w obozie, i powiedział jej, że mąż jest ciężko chory. Przestraszona przybiegła szybko i na widok męża w kałuży krwi wybuchła spazmatycznym płaczem. „Co, opłakujesz jeszcze tego żydowskiego psa?”. Wyciągnął rewolwer i ją zastrzelił. Mąż i żona znów byli razem. Esesmanom i tego mało, szukają nowych ofiar. Wpadli do siódmego baraku, wyciągnęli warszawiaka Cymermana i zastrzelili go dwoma strzałami w głowę.

W dwa dni później znów wydarzyło się w obozie coś, co posłużyło esesmanom za pretekst do dobrania się do naszej skóry. Koń Lagerfuhrera, który zazwyczaj pasł się w polu, podszedł sobie do naelektryzowanego ogrodzenia otaczającego cały obóz i padł martwy na drutach. I tym razem winni są Żydzi. Druty kolczaste pod napięciem są przeznaczone dla więźnia a nie dla konia. Obowiązkiem więźniów było uważać na jego konia. Tak stwierdził nasz Hauptscharfuhrer. Skazał 10 więźniów na taką samą śmierć. „Wszystkich was zapędzę na druty i jeszcze będę strzelał za wami”. Rozpoczęły się przetargi, obiecano mu kupić lepszego konia. Zgodził się. Kilku więźniów samochodem z fabryki, pod eskortą 3 Ukraińców, zawiozło na wieś do chłopa nasz cały przydział cukru, papierosów i margaryny. Nasz gospodarz dostał konia. Myśmy na obiad jedli koninę. Dziesięciu Żydów ocalało.

2 maja 1944 r. w nocy znów uciekło trzech więźniów - krakowian. Stwierdzono to z rana podczas apelu i zameldowano esesmanom. Jak zwykle cały sztab załogi udał się w pościg do lasów. Szukali zbiegów przez cały dzień, wrócili z niczym. Lagerfuhrer obszedł z Ukraińcami baraki, zerwał z pryczy wszystkich z nocnej zmiany, bił, tłukł , sam nie wiedział co ma z nami uczynić. Biegnie tam i z powrotem z pejczem w ręku, a oczy iskrzą się ze złości. Wrzeszczy: „Frydman na dwór z twoją bandą żydowskiego śmiecia, do apelu! Ja was nauczę, jak trzeba żyć w obozie!”. Prędko i cicho, przestraszeni, stajemy w szeregu i czekamy co się stanie. Jakie dziś oprawcy urządzą z nami sadystyczne orgie? Wiemy już co to niespodziewane apele, które zawsze pochłaniają kilka ofiar. Wszyscy się boimy i wszyscy myślimy o jednym i tym samym. „Oby mi dopisało szczęście i żebym nie wpadł w łapy Lagerfuhrera”.

Po pewnym czasie przyszedł Lagerfuhrer ze swoją sforą. Wyciągnęli pierwszych lepszych pięciu więźniów i zapytali czy wiedzą co to takiego związek powroźników. „Nie panie Hautscharfuhrer”. „No to ja wam pokażę”. Z kuchni przyniesiono pięć grubych powrozów, dwaj Ukraińcy założyli pięciu wybranym więźniom ręce do tyłu i związali sznurem. Przystawiono drabinę do słupów, na których się sami wieszają. Wiszą tak przez pół godziny a my się przyglądamy jak krew z nich cieknie. Wokoło stoją Ukraińcy i szydząc pytają ofiar: „Co tam słychać, na tamtym świecie?”. Zdjęliśmy tych pięciu wycieńczonych więźniów i omdlałych zanieśliśmy do izby chorych. Lagerfuhrerowi było wciąż za mało. Zabrał ze sobą trzech innych więźniów; nigdy już do nas nie powrócili

Po tym widowisku nadszedł rozkaz, że nasz władca ma wraz ze swoimi pomocnikami opuścić swoje dotychczasowe królestwo. Na jego miejsce przyjechał z centrali w Krakowie jakiś nowy SS-Hauptscharfuhrer z nowym sztabem Ukraińców. Stara banda spakowała manatki i odjechała.

Nasz nowy władca kręci się teraz całymi dniami po obozie, po wszystkich zakątkach, z rękami założonymi z tyłu i szuka co tu nowego wprowadzić. Pierwszy rozkaz dotyczył naszych baraków. Więźniom jest tu za wygodnie, w jednej izbie mieszka 20-30 osób. Trzeba zburzyć wszystkie ścianki działowe w baraku, należy urządzić wielkie hale dla 400-500 więźniów. I tak natychmiast zrobiono.

Niebawem wydał następne zarządzenie. Wszyscy bez wyjątku więźniowie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, winni się zgłosić w kancelarii esesmańskiej, gdzie na prawym ramieniu wytatuują nam litery KL co oznacza Konzentrationslager. Nasz władca chce się w ten sposób zabezpieczyć, żebyśmy nie mogli uciec. Tego znaku nie można już nigdy usunąć.

W kilka dni później nadszedł do obozu transport pasiaków. Na nic mi się zdało, że uniknąłem ich nałożenia w Budzyniu. Późno w nocy zaprowadzono nas do kąpieli. Wykąpaliśmy się, na głowach wystrzygli nam pas szerokości trzech palców i kazali nałożyć pasiaki. A kiedy pomaszerowaliśmy z powrotem do obozu, wszyscy byli zupełnie podobni do siebie, czuliśmy się jakby spętani ciężkimi łańcuchami. Przy akompaniamencie stuku drewnianych chodaków, ciężkim krokiem maszerowali teraz skazańcy, którzy stracili już nadzieję na ocalenie. W tych samych pasiakach i tak samo oznakowani szli na śmierć nasi bracia na Majdanku. I my także już nigdy nie doczekamy się wolności.

Nazajutrz posłano nas do fabryki, do roboty. Niemcy z nas drwili „to są najodpowiedniejsze dla was ubrania”. Patrzyli na nas z pogardą jak na najgorszych zbrodniarzy. Ale majster Wróblewski powiedział nam: „Nie przejmujcie się dzieci, nie macie czego się wstydzić, to jest ich wstyd a nie wasz”. Po trochu trzeba się było przyzwyczaić do nowego wyglądu. Dużo gorzej, że przy wymianie odzieży zabrano nam wszystkim ostatnie ukryte w niej parę złotych. Nikomu już nic nie pozostało, nie było za co kupić u Polaków kawałka chleba. W obozie nastał teraz straszliwy głód. Nie sposób było długo wytrzymać przy takiej ciężkiej pracy, odżywiając się tylko przydzieloną porcją chleba i zupy. Po kilku tygodniach byłem znów opuchnięty i dość często z wycieńczenia mdlałem przy robocie. Jest źle. Trzeba coś wymyślić, muszę zorganizować cos do żarcia. Wykorzystałem moment kiedy mój żydowski blokowy Werdesheim był w dobrym humorze i pokazałam mu swoje spuchnięte nogi i ręce. „Musi mi pan pomóc uchronić od śmierci głodowej. Jestem gotów wykonywać - za trochę zupy-najcięższą robotę w baraku. Więcej nie żądam”. Werdesheim wziął mnie do sprzątania bloku. Po dwunastogodzinnym dniu pracy, po trzygodzinnym apelu wszyscy szli spać. A ja wtedy zabierałem się do zamiatania i mycia podłogi. Bardzo często przez całą noc nie spałem, ale za to codziennie jako zapłatę dostawałem porcję zupy a w każdą sobotę szklankę marmolady. Każdego dnia oglądałem swoje ciało chciałem zobaczyć jak się ma sprawa opuchlizny.

Bardzo chcieliśmy wiedzieć co się dzieje na świecie i gdzie teraz jest front i gdzie teraz toczą się walki. Niestety, przez cały czas nie mogliśmy się niczego dowiedzieć. Wydawało się nam wszystkim, że wojna przeciągnie się w nieskończoność, a my dopóty będziemy pracowali i będziemy w niewoli dopóki starczy nam sił. Albo też któregoś dnia zabiorą nas z pracy i stracą tak jak to uczynili na Majdanku 3 listopada 1943 r. Z naszymi bliskimi, odzianymi w takie same pasiaki, jakie teraz my nosimy. Nawet największy optymista nie wierzył, że z obozu w Mielcu można wyjść żywym.

Po upływie krótkiego czasu można było zauważyć, że nie jest zupełnie tak, jak my to sobie wyobrażamy. Na lotnisku przy naszym obozie coś się nocami działo. Jedne eskadry samolotów odlatują inne przylatują. Panuje tam bezustannie duży ruch dniem i nocą. Przybył także nagle hitlerowski feldmarszałek Milch w asyście setek esesmanów na inspekcję naszych zakładów. Również i on interesuje się trzema tysiącami żydowskich więźniów pracujących w fabryce i na odjezdne pozostawia nam na pamiątkę nowe obostrzenia. Podczas alarmów lotniczych nie wolno nam, jak dotąd, pozostawać w fabryce, ale mamy wrócić do drewnianych baraków. Dla Polaków urządzono w polu podziemne schrony a dla germańskich nadludzi zbudowano specjalne betonowe bunkry wyposażone w broń maszynowa. Zarządzono także, żeby więźniowie znajdowali się podczas pracy stale pod strażą, zarówno dniem jak i nocą. Wszędzie na każdym kroku pilnowali nas teraz esesmani, w każdej hali przy każdym roboczym stanowisku. Nie jest oczywiście przyjemnie pracować i jednocześnie czuć za plecami oprawcę z maszynową bronią w ręku, który co kilka chwil szturcha cię i woła: „Pracuj szybko, szybko!”

Na szczęście ten stan rzeczy nie trwał długo. Któregoś dnia, podczas pracy cała fabryka stanęła. Zakłady „Heinkel” nie mają surowców. Niemieccy majstrowie ze wstydu gdzieś się chowają. Polacy wyrabiają po kryjomu grzebyki i zapalniczki, my więźniowie pomagamy im przy tym i dobrze na tym wychodzimy. Esesmani stoją, jak dawniej, na swoich posterunkach i nie mają pojęcia co tu się produkuje. Jak przedtem więc ponaglają: „Szybciej pracuj szybko!”

Wszyscy już wiemy, że niemiecka machina wojenna zaczyna trzeszczeć i pękać. Hitlerowski personel fabryczny w tajemnicy pakuje już walizy. Pewnego dnia przyszedł do naszej fabryki Lagerfuhrer i kazał nam odmaszerować do baraków. Tam zaś polecił nam przygotować się do wyjazdu. Cały obóz w Mielcu zostanie zlikwidowany. 

Przechodzimy do pociągu. W wagonach jest już pełno Niemek z dziećmi, mają dużo bagażu zrabowanego w Polsce. Nie chcą zrobić dla nas miejsca. Krzyczą do esesmanów: „Żydów to wywozicie, a nas zostawiacie, żebyśmy się doczekały Rosjan”. Esesmani nie liczą się teraz z czysto germańskimi, jasnowłosymi niewiastami, które teraz zadowalają się nawet wagonami przeznaczonymi tylko dla bydła i Żydów, ale siłą je usuwają. Nie mogą zapanować nad swoją złością. Żydzi wyjeżdżają, a one niestety muszą pozostać.

Za udostępnienie tekstu oraz zdjęcia dziekuję Stanisławowi Wanatowiczowi.

Izabela Sekulska


iskabelamalecka@gmail.com




Fragment obozowej bramy, rok 2002, widoczne są resztki instalacji wysokiego napięcia.




 Spisane po hebrajsku wspomnienia Jakuba Kempflera z Krakowa – więźnia mieleckiego obozu. Ze zbiorów Instytutu Yad Vashem.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twarze mieleckiego sztetla: Listy do Pelusi. Rodzina Lichtigów

  Zdjęcie pocztówki pochodzi ze strony United States Holocaust Memorial Museum  - Mel Lichtig Papers Czytanie cudzych listów jest   jak podg...