Poniżej prezentuję fragment wspomnień Samuela Zylbersztajna opublikowanych w numerze 68/68 Biuletynu Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Samuel Zylbersztajn został deportowany z Warszawy. Był więźniem 11 obozów
(m.in Treblinka, Majdanek, Budzyń, Mielec, Wieliczka, Flossenburg, Litomierzyce, Gusen 1, Gusen 2).
5 kwietnia 1945 roku przygotowywał się już na śmierć, doczekał wyzwolenia. Po kilku dniach musiał przejść amuptację nogi wskutek obozowych przejść.
Wszyscy wychodzą z wagonów i stają na rampie zakładów „Heinkla” w Mielcu. Tu czeka już
na nas nowy władca, SS-Hauptsturmfuhrer Hering. Jest tu także żydowski
komendant Bitkower wraz z funkcyjnymi. Idziemy przez teren fabryki i dochodzimy
do naszych baraków. Przygotowano już tu dla nas pomieszczenia. Po drodze
spotykamy powracających z pracy polskich robotników. Na pierwszy rzut oka
jesteśmy zadowoleni. Będziemy mieszkali na terenie fabryki, nie będziemy
musieli chodzić
Przede wszystkim zaprowadzono nas
do kuchni, gdzie nas uraczono zupą, po której przez trzy dni nie mogliśmy nic
jeść. Teraz następuje, jak zawsze zgonie z rytuałem obozowym, ścinanie włosów,
golenie brody, kąpiel i rewidowanie kieszeni przez Ukraińców; i oni chcieliby
coś zarobić na nowo przybyłych. Oni się tylko nieco spóźnili. Po północy
byliśmy gotowi. A teraz prowadzą nas do nowych apartamentów, będziemy mieszkali
po 20-30 osób w jednej izbie. Są w niej trzypiętrowe prycze sklecone z paru
desek. Nie ma słomy ani kocy. Oto nasze posłania, na których mamy złożyć po
ciężkiej podróży i po jeszcze cięższej pracy nasze zbolałe kości i wychudłe
ciała. Na ścianach paradowały pospołu pluskwy i wszy. Położyłem się na twardych
deskach i przykryłem się swoją wytartą już marynarką, którą miałem jeszcze z
Warszawy.
Z rana ustawiono nas razem ze
starymi żydowskimi więźniami - robotnikami na mieleckim placu apelowym. Nasza
grupa stoi osobno.
Zaprowadzono nas wszystkich do
fabryki. Starzy więźniowie - robotnicy udali się do swoich stanowisk pracy. Nas
nowo przybyłych zaprowadzono do hali, gdzie każdy majster - na podstawie listy
przesłanej przez fabrykę w Budzyniu - wziął swoich robotników. Pozostaję sam
mego nazwiska nie ma na żadnej liście. Kierownik naradził się w mojej sprawie z
pisarzem, postanowili odesłać mnie z powrotem do obozu, mam w nocy przyjść do
pracy. Tenże funkcyjny zamiast mnie posłać spać, żebym mógł w nocy pracować, od
razu mnie zaprzągł jak konia do wozu z drzewem, i nastręczył mi pracę w obozie
na cały dzień.
Wieczorem wracam z powrotem do
kuchni, gdzie dostaję chleb i zupę, a potem posłano mnie do pracy. Szczęście mi
nie dopisało, przydzielono mnie do najgorszego stanowiska roboczego w fabryce,
miałem pracować przy montażu kadłubów samolotów. Dają mi w magazynie skrzynkę z
narzędziami. Syrena fabryczna gwiżdże i udaję się do pracy.
Moje pierwsze zadanie polega na
przecięciu piłą kawałka stali grubości
W tej atmosferze trudno było żyć
i bardzo ciężko było pracować. Fabryka pracowała bez przerwy, nigdy nie
stawała. Młot przechodził z rąk do rąk, od dziennej do nocnej zmiany. Każda
placówka pracy miała swego żydowskiego Gruppenfuhrera, dwóch polskich
robotników przypadało na jednego żydowskiego; był tu jeden niemiecki
vorarbeiter i jeden majster. Każdy z nich miał prawo bić więźniów. Za
najmniejsze uchybienie przy pracy każdy z nich wymierzał oddzielnie karę
delikwentowi. Wszyscy chcieli bić, nie wiedziało się komu najpierw wystawić
tylną część ciała do bicia.
Mój współpracownik Butkiewicz
zaczął mi współczuć, kiedy zobaczył moje spuchnięte z głodu ręce i nogi.
Zaproponował, że mi dopomoże. Co dzień będzie mi przynosił chleb za 20 zł, ale
pod warunkiem, że będę ostrożny. Codziennie miałem w obozie ósmą część chleba i
na więcej nie liczyłem.
Majster Wróblewski nie uległ, nie
dał się zwieść hitlerowskiej propagandzie. Uchodził tu za najlepszego fachowca
i dlatego cieszył się w fabryce wielkim poważaniem. Często stara się przekonać
polskich współpracowników, że powinni dobrze się odnosić do ostatnich pozostałych
przy życiu Żydów. I żeby im dać dobry przykład dzieli swoje śniadanie między
żydowskich więźniów. Woła przy tym: „Jestem robotnikiem i człowiekiem, kiedy
moi bliźni, inni ludzie cierpią, to moim obowiązkiem jest im pomagać”. Jego
słowa poskutkowały. Tenże majster porozumiał się z kucharką niemieckiej kuchni
i codziennie jego żydowscy robotnicy dostawali od niej dwa wiadra gorącej
strawy i najadali się do syta.
Pod koniec kwietnia 1944 r.
przybył do nas transport Żydów z obozu w Płaszowie. Znajdowała się tam nasza
centrala SS. Ten sam Lagerfuhrer Goeth inkasował pieniądze i za nasza pracę w
fabryce.
Krakowianom trudno było się
przystosować do warunków w naszym obozie, do ciężkiej pracy i do jeszcze
cięższych warunków życia. Zaczęli się rozglądać za sposobami ucieczki. Dwóm
więźniom polski majster dostarczył ubrania i dokumenty, wyprowadził młodzieńców
w tej porze, kiedy wszyscy robotnicy z dziennej zmiany wychodzili po
zakończeniu pracy z fabryki. Przy wejściu z powrotem do baraków esesmani
stwierdzili, że brak dwóch więźniów. Do późna w nocy staliśmy na dworze, przed
obozem, a szef z Ukraińcami udał się w pościg za zbiegłymi. Wrócili bardzo źli,
bo z niczym. Nam jednak powiedziano, że uciekinierów ujęto za rzeką i tam na
miejscu ich zastrzelono. Znaliśmy już na pamięć kłamstwa esesmanów. O pierwszej
w nocy wyciągnięto z baraku żydowskiego komendanta Bitkowera, zastrzelił go
szef. To mu jednak nie wystarczyło, pobiegł po jego żonę, która kierowała izbą
chorych w obozie, i powiedział jej, że mąż jest ciężko chory. Przestraszona
przybiegła szybko i na widok męża w kałuży krwi wybuchła spazmatycznym płaczem.
„Co, opłakujesz jeszcze tego żydowskiego psa?”. Wyciągnął rewolwer i ją
zastrzelił. Mąż i żona znów byli razem. Esesmanom i tego mało, szukają nowych ofiar.
Wpadli do siódmego baraku, wyciągnęli warszawiaka Cymermana i zastrzelili go
dwoma strzałami w głowę.
W dwa dni później znów wydarzyło
się w obozie coś, co posłużyło esesmanom za pretekst do dobrania się do naszej
skóry. Koń Lagerfuhrera, który zazwyczaj pasł się w polu, podszedł sobie do
naelektryzowanego ogrodzenia otaczającego cały obóz i padł martwy na drutach. I
tym razem winni są Żydzi. Druty kolczaste pod napięciem są przeznaczone dla
więźnia a nie dla konia. Obowiązkiem więźniów było uważać na jego konia. Tak
stwierdził nasz Hauptscharfuhrer. Skazał 10 więźniów na taką samą śmierć.
„Wszystkich was zapędzę na druty i jeszcze będę strzelał za wami”. Rozpoczęły
się przetargi, obiecano mu kupić lepszego konia. Zgodził się. Kilku więźniów
samochodem z fabryki, pod eskortą 3 Ukraińców, zawiozło na wieś do chłopa nasz
cały przydział cukru, papierosów i margaryny. Nasz gospodarz dostał konia.
Myśmy na obiad jedli koninę. Dziesięciu Żydów ocalało.
2 maja 1944 r. w nocy znów
uciekło trzech więźniów - krakowian. Stwierdzono to z rana podczas apelu i
zameldowano esesmanom. Jak zwykle cały sztab załogi udał się w pościg do lasów.
Szukali zbiegów przez cały dzień, wrócili z niczym. Lagerfuhrer obszedł z
Ukraińcami baraki, zerwał z pryczy wszystkich z nocnej zmiany, bił, tłukł , sam
nie wiedział co ma z nami uczynić. Biegnie tam i z powrotem z pejczem w ręku, a
oczy iskrzą się ze złości. Wrzeszczy: „Frydman na dwór z twoją bandą
żydowskiego śmiecia, do apelu! Ja was nauczę, jak trzeba żyć w obozie!”. Prędko
i cicho, przestraszeni, stajemy w szeregu i czekamy co się stanie. Jakie dziś
oprawcy urządzą z nami sadystyczne orgie? Wiemy już co to niespodziewane apele,
które zawsze pochłaniają kilka ofiar. Wszyscy się boimy i wszyscy myślimy o
jednym i tym samym. „Oby mi dopisało szczęście i żebym nie wpadł w łapy
Lagerfuhrera”.
Po pewnym czasie przyszedł
Lagerfuhrer ze swoją sforą. Wyciągnęli pierwszych lepszych pięciu więźniów i
zapytali czy wiedzą co to takiego związek powroźników. „Nie panie Hautscharfuhrer”. „No to ja wam
pokażę”. Z kuchni przyniesiono pięć grubych powrozów, dwaj Ukraińcy założyli
pięciu wybranym więźniom ręce do tyłu i związali sznurem. Przystawiono drabinę
do słupów, na których się sami wieszają. Wiszą tak przez pół godziny a my się
przyglądamy jak krew z nich cieknie. Wokoło stoją Ukraińcy i szydząc pytają
ofiar: „Co tam słychać, na tamtym świecie?”. Zdjęliśmy tych pięciu
wycieńczonych więźniów i omdlałych zanieśliśmy do izby chorych. Lagerfuhrerowi
było wciąż za mało. Zabrał ze sobą trzech innych więźniów; nigdy już do nas nie
powrócili
Po tym widowisku nadszedł rozkaz, że nasz władca ma wraz
ze swoimi pomocnikami opuścić swoje dotychczasowe królestwo. Na jego miejsce
przyjechał z centrali w Krakowie jakiś nowy SS-Hauptscharfuhrer z nowym sztabem
Ukraińców. Stara banda spakowała manatki i odjechała.
Nasz nowy władca kręci się teraz całymi dniami po obozie, po wszystkich zakątkach, z rękami założonymi z tyłu i szuka co tu nowego wprowadzić. Pierwszy rozkaz dotyczył naszych baraków. Więźniom jest tu za wygodnie, w jednej izbie mieszka 20-30 osób. Trzeba zburzyć wszystkie ścianki działowe w baraku, należy urządzić wielkie hale dla 400-500 więźniów. I tak natychmiast zrobiono.
Niebawem wydał następne
zarządzenie. Wszyscy bez wyjątku więźniowie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety,
winni się zgłosić w kancelarii esesmańskiej, gdzie na prawym ramieniu wytatuują
nam litery KL co oznacza Konzentrationslager. Nasz władca chce się w ten sposób
zabezpieczyć, żebyśmy nie mogli uciec. Tego znaku nie można już nigdy usunąć.
W kilka dni później nadszedł do
obozu transport pasiaków. Na nic mi się zdało, że uniknąłem ich nałożenia w
Budzyniu. Późno w nocy zaprowadzono nas do kąpieli. Wykąpaliśmy się, na głowach
wystrzygli nam pas szerokości trzech palców i kazali nałożyć pasiaki. A kiedy
pomaszerowaliśmy z powrotem do obozu, wszyscy byli zupełnie podobni do siebie,
czuliśmy się jakby spętani ciężkimi łańcuchami. Przy akompaniamencie stuku
drewnianych chodaków, ciężkim krokiem maszerowali teraz skazańcy, którzy
stracili już nadzieję na ocalenie. W tych samych pasiakach i tak samo
oznakowani szli na śmierć nasi bracia na Majdanku. I my także już nigdy nie
doczekamy się wolności.
Nazajutrz posłano nas do fabryki,
do roboty. Niemcy z nas drwili „to są najodpowiedniejsze dla was ubrania”.
Patrzyli na nas z pogardą jak na najgorszych zbrodniarzy. Ale majster
Wróblewski powiedział nam: „Nie przejmujcie się dzieci, nie macie czego się
wstydzić, to jest ich wstyd a nie wasz”. Po trochu trzeba się było przyzwyczaić
do nowego wyglądu. Dużo gorzej, że przy wymianie odzieży zabrano nam wszystkim
ostatnie ukryte w niej parę złotych. Nikomu już nic nie pozostało, nie było za
co kupić u Polaków kawałka chleba. W obozie nastał teraz straszliwy głód. Nie
sposób było długo wytrzymać przy takiej ciężkiej pracy, odżywiając się tylko
przydzieloną porcją chleba i zupy. Po kilku tygodniach byłem znów opuchnięty i
dość często z wycieńczenia mdlałem przy robocie. Jest źle. Trzeba coś wymyślić,
muszę zorganizować cos do żarcia. Wykorzystałem moment kiedy mój żydowski
blokowy Werdesheim był w dobrym humorze i pokazałam mu swoje spuchnięte nogi i
ręce. „Musi mi pan pomóc uchronić od śmierci głodowej. Jestem gotów wykonywać -
za trochę zupy-najcięższą robotę w baraku. Więcej nie żądam”. Werdesheim wziął
mnie do sprzątania bloku. Po dwunastogodzinnym dniu pracy, po trzygodzinnym
apelu wszyscy szli spać. A ja wtedy zabierałem się do zamiatania i mycia
podłogi. Bardzo często przez całą noc nie spałem, ale za to codziennie jako
zapłatę dostawałem porcję zupy a w każdą sobotę szklankę marmolady. Każdego
dnia oglądałem swoje ciało chciałem zobaczyć jak się ma sprawa opuchlizny.
Bardzo chcieliśmy wiedzieć co się
dzieje na świecie i gdzie teraz jest front i gdzie teraz toczą się walki.
Niestety, przez cały czas nie mogliśmy się niczego dowiedzieć. Wydawało się nam
wszystkim, że wojna przeciągnie się w nieskończoność, a my dopóty będziemy pracowali
i będziemy w niewoli dopóki starczy nam sił. Albo też któregoś dnia zabiorą nas
z pracy i stracą tak jak to uczynili na Majdanku 3 listopada 1943 r. Z naszymi
bliskimi, odzianymi w takie same pasiaki, jakie teraz my nosimy. Nawet
największy optymista nie wierzył, że z obozu w Mielcu można wyjść żywym.
Po upływie krótkiego czasu można
było zauważyć, że nie jest zupełnie tak, jak my to sobie wyobrażamy. Na
lotnisku przy naszym obozie coś się nocami działo. Jedne eskadry samolotów
odlatują inne przylatują. Panuje tam bezustannie duży ruch dniem i nocą.
Przybył także nagle hitlerowski feldmarszałek Milch w asyście setek esesmanów
na inspekcję naszych zakładów. Również i on interesuje się trzema tysiącami
żydowskich więźniów pracujących w fabryce i na odjezdne pozostawia nam na
pamiątkę nowe obostrzenia. Podczas alarmów lotniczych nie wolno nam, jak dotąd,
pozostawać w fabryce, ale mamy wrócić do drewnianych baraków. Dla Polaków
urządzono w polu podziemne schrony a dla germańskich nadludzi zbudowano specjalne
betonowe bunkry wyposażone w broń maszynowa. Zarządzono także, żeby więźniowie
znajdowali się podczas pracy stale pod strażą, zarówno dniem jak i nocą.
Wszędzie na każdym kroku pilnowali nas teraz esesmani, w każdej hali przy
każdym roboczym stanowisku. Nie jest oczywiście przyjemnie pracować i
jednocześnie czuć za plecami oprawcę z maszynową bronią w ręku, który co kilka
chwil szturcha cię i woła: „Pracuj szybko, szybko!”
Na szczęście ten stan rzeczy nie
trwał długo. Któregoś dnia, podczas pracy cała fabryka stanęła. Zakłady
„Heinkel” nie mają surowców. Niemieccy majstrowie ze wstydu gdzieś się chowają.
Polacy wyrabiają po kryjomu grzebyki i zapalniczki, my więźniowie pomagamy im
przy tym i dobrze na tym wychodzimy. Esesmani stoją, jak dawniej, na swoich
posterunkach i nie mają pojęcia co tu się produkuje. Jak przedtem więc
ponaglają: „Szybciej pracuj szybko!”
Wszyscy już wiemy, że niemiecka
machina wojenna zaczyna trzeszczeć i pękać. Hitlerowski personel fabryczny w
tajemnicy pakuje już walizy. Pewnego dnia przyszedł do naszej fabryki
Lagerfuhrer i kazał nam odmaszerować do baraków. Tam zaś polecił nam
przygotować się do wyjazdu. Cały obóz w Mielcu zostanie zlikwidowany.
Przechodzimy do pociągu. W wagonach jest już pełno Niemek z dziećmi, mają dużo bagażu zrabowanego w Polsce. Nie chcą zrobić dla nas miejsca. Krzyczą do esesmanów: „Żydów to wywozicie, a nas zostawiacie, żebyśmy się doczekały Rosjan”. Esesmani nie liczą się teraz z czysto germańskimi, jasnowłosymi niewiastami, które teraz zadowalają się nawet wagonami przeznaczonymi tylko dla bydła i Żydów, ale siłą je usuwają. Nie mogą zapanować nad swoją złością. Żydzi wyjeżdżają, a one niestety muszą pozostać.
Za udostępnienie tekstu oraz zdjęcia dziekuję Stanisławowi Wanatowiczowi.
Izabela Sekulska
iskabelamalecka@gmail.com
Fragment obozowej bramy, rok 2002, widoczne są resztki instalacji wysokiego napięcia.
Spisane po hebrajsku wspomnienia Jakuba
Kempflera z Krakowa – więźnia mieleckiego obozu. Ze zbiorów Instytutu Yad
Vashem.